Towarzystwo Przyjaciół Koniecpola - Koniecpol Zamkowa 27

3.05.2008

Ryszard Bilski PRZYSTANEK KONIECPOL

Pan Stefan Sygit, dyrektor OKSiR w latach 1966-1998, w wywiadzie udzielonym swojemu wnuczkowi Mikołajowi Sygitowi, zamieszczonym na stronie Towarzystwa Przyjaciół Koniecpola powiedział m.in.:

" Kolejnym kierownikiem ( Domu Kultury w Koniecpolu) był Pan Ryszard Bilski - od 27 grudnia 1961 roku do 1 sierpnia 1962 roku".

Wydawałoby się, że to bardzo krótki okres w życiu Pana Bilskiego, że przeżycia z nim związane dawno przykrył kurz niepamięci i zapomnienia. Okazało się jednak, że nie! Wspomnienia z tego okresu wyryły w duszy byłego Dyrektora trwały ślad. Ciągle pamięta o Koniecpolu!

Ryszard Bilski przygotowuje korespondencję z Tirany

Ryszard Bilski urodził się w Skarżysku-Kamiennej, uczęszczał do Liceum im. A. Witkowskiego (obecne II L.O. im. A. Mickiewicza). Ukończył Szkołę Główną Planowania i Statystyki w Warszawie. Po krótkim dyrektorowaniu w koniecpolskim Domu Kultury i włoszczowskiej bibliotece wszelki słuch w Koniecpolu o nim zaginął. Ambitny i przedsiębiorczy "chłopak ze Skarżyska" nie zmarnował jednak czasu i życia. W 1962 roku, tuż po opuszczeniu naszego miasta, trafił do dziennikarstwa. Przez ostatnie bez mała ćwierć wieku pracował w "Rzeczpospolitej". Był wieloletnim korespondentem tej gazety na Węgrzech i Bałkanach. Służył nawet w siłach KFOR w Kosowie, jego dowódcą był obecny generał Roman Polko (były dowódca Gromu). Na podstawie obserwacji w czasie wojen toczących się na terenie byłej Jugosławii napisał kilka interesujących książek:

Książki Pana Ryszarda Bilskiego

Kocioł bałkański

autor: Ryszard Bilski
tytuł: Kocioł bałkański
liczba stron: 464
miejsce wydania: Warszawa
rok wydania: 2000
oprawa: twarda w obwolucie
wymiary: 190 x 245 mm
wydawca: Politeja

Książka jest wierną relacją dziennikarską z tego, co działo się i dzieje na rozdzieranych konfliktami etnicznymi, politycznymi i ideologicznymi ziemiach byłej Jugosławii, od Chorwacji przez Bośnię, Serbię i Czarnogórę, aż po Kosowo i Macedonię. Zawiera ponad sto reportaży i rozmów z przedstawicielami wielkiej polityki i elit intelektualnych, ale też z tzw. zwykłymi ludźmi stojącymi po różnych stronach konfliktu. Dzięki nim można poznać cały katalog wzajemnych pretensji i zadawnionych urazów, które leżą u podstaw krwawych wojen rozdzierających byłą Jugosławię i Albanię oraz ewolucję postaw nieraz tych samych ludzi.

Łuny na Tetovem

autor: Ryszard Bilski
tytuł: Łuny nad Tetovem
liczba stron: 285
miejsce wydania: Warszawa
rok wydania: 2003
oprawa: miękka
wymiary: 150 x 235 mm
wydawca: Towarzystwo Polsko-Macedońskie

Czytelnik znajduje tu reportaże z obszarów byłej Jugosławii - najnowszego ogniska konfliktu etnicznego, jaki stał się udziałem dwu największych społeczności narodowych, zamieszkujących państwo macedońskie: Albańczyków i Macedończyków.

Nie strzelajcie do nocnego ptaka

autor: Ryszard Bilski
tytuł: Nie strzelajcie do nocnego ptaka
liczba stron: 400
miejsce wydania: Warszawa
rok wydania: 1998
oprawa: miękka
wymiary: 125 x 195 mm
wydawca: Presspublica spółka z .o

"Nie strzelajcie do nocnego ptaka" to książka niezwykła. Jest to wierna dziennikarska relacja naszpikowana konkretami z tego, co działo się i dzieje w ciągu ostatnich siedmiu lat (1991-1998) na rozdzieranych konfliktami etnicznymi i politycznymi ziemiach byłej Jugosławii, od Chorwacji przez Bośnię, Serbię i Czarnogórę, aż po Kosowo i Macedonię. Wyjątkową wartość mają wywiady, w których autor stara się znaleźć odpowiedź na wciąż najważniejsze pytanie: dlaczego doszło do rozpadu Jugosławii?

Wielki Post w Osiemnastym Batalionie

autor: Ryszard Bilski
miejsce wydania: Sejny
data wydania: 2001
ISBN: 83-86872-20-9
liczba stron: 336
kategoria: publicystyka, felietony
okładka: twarda

Dlaczego warto czytać Bilskiego? Bo on zna sołtysa. Prezydentów i generałów znają - po pierwszej bałkańskiej podróży - wszyscy reporterzy, nawet ci, którzy nie umieliby znaleźć Sarajewa na mapie. On zna rentgenologa z Vukovaru, chłopa spod Prisztiny, radnego w macedońskiej mieścinie. Tych przeciw którym - ale i których rękami - toczyła się ta wojna. W książce odnajdujemy ich poglądy.

Jak pułkownik z porucznikiem

Ryszard Bilski, Tomasz Bąk
Jak pułkownik z porucznikiem
Wydawnictwo: Comandor
Oprawa: twarda
Ilość stron: 240
Rok wyd.: 2004

To niezwykła książka, której autorami są ludzie znający doskonale problemy współczesnych konfliktów. Jest to książka, która traktuje o niezwykle ważnych, międzynarodowych wydarzeniach, rozgrywających się na ziemi irackiej, fascynującej swoją wielką historią oraz na Bałkanach - nie mniej historycznych ziemiach. Wydarzeniach, w których uczestniczą żołnierze Wojska Polskiego.

Muzyka ze starego czajnika

Autor z tajemniczym czajnikiem

Zapoznajmy się z przedmową - do pierwszego wydania tej książki (w przygotowaniu II) - pióra pana Krzysztofa Zemeły, historyka, dyrektora II Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Mickiewicza w Skarżysku-Kamiennej:

Pamiętajmy o korzeniach...

Z prawdziwą przyjemnością i satysfakcją polecam Szanownym Czytelnikom książkę Ryszarda Bilskiego pt. "Muzyka ze starego czajnika, historia syna krawca ze Skarżyska pełna nieuporządkowanych, ale najprawdziwszych dygresji", różniącą się tematycznie od kilku poprzednich.

Wprawdzie tym razem nie są to pisane z wielką pasją i bardzo cenione reportaże z pogrążonych w konfliktach państw powstałych po rozpadzie Jugosławii, ale książka o innych walorach... Kto wie, może bardziej znaczących.
O ile poprzednie książki Bilskiego odbiły się głośnym echem wśród szerokiego ogółu czytelników: polityków, naukowców i studentów - a ich autor uznany został za jednego z najwybitniejszych polskich korespondentów wojennych doby współczesnej, był tam, gdzie działy się wydarzenia przełomowe dla Bałkanów, Europy i świata - o tyle obecna dostarczy, w szczególności starszym i młodszym, tym ciekawym przeszłości mieszkańcom Skarżyska, Rzeszowa, a i Warszawy również, jakże wiele powodów do refleksji, zmusi do zastanowienia się nad minionym czasem.

Znany i ceniony dziennikarz "Rzeczpospolitej" postanowił podjąć się - jak mi się wydaje - rzeczy trudniejszej: dziennikarskiej retrospekcji, penetracji świata własnych wspomnień, przedstawienia - bez ukrywania czegokolwiek - swojego życia, zmiennych losów ("vita et varians fortuna").
Muzyka ze starego czajnika nie jest typowym pamiętnikiem, raptularzem czy diariuszem. Autor nie korzystał z wcześniej robionych zapisków, nie sięgał po źródła historyczne, rzadko pojawiają się daty. Tak więc zawodowy historyk czytając tę książkę może czuć pewien niedosyt, może zarzucić autorowi brak ambicji historycznych. Tymczasem autor świadomie zrezygnował z możliwości, jakie niosą zasoby archiwalne i powszechny w dobie współczesnej dostęp do informacji. Korzystając ze źródeł historycznych, zmuszony zostałby do konfrontacji tego, co pamięta, z tym - co wyczytałby w źródłach. W ten sposób jego pamięć o "starych dobrych czasach", szczególnie młodości, mogłaby ulec swoistej deformacji, ze szkodą dla wartości jego dzieła i czytelników, do których je adresuje...
Dzięki zastosowaniu własnej metody korzystania z "osobistego, bardzo pojemnego i wciąż sprawnego "twardego dysku" znajdującego się w jego głowie" powstała książka bardzo oryginalna, pełna dygresji... To jest niewątpliwie jej wielką zaletą. Niejedyną... Poznajemy dzięki tej metodzie autora i jego świat "od podszewki". Poznajemy to, co dzieje się wokół Bilskiego, a dzieje się w jego wspomnieniach dużo właśnie dzięki tym niezliczonym "wtrętom". To musi zainteresować, zmusza do zainteresowania! Przykuwa uwagę...
Skoro nie jest to "historia naukowa", to na pewno naraziłby się na śmieszność ten czytelnik, który chciałby polemizować z wprost "komputerową pamięcią" autora i odbierać mu prawa do subiektywnych opisów i ocen. Bilski udowodnił, że ma prawo do przedstawienia własnej wersji wydarzeń. Czyni to bowiem po mistrzowsku. Dlatego nawet "skrajny subiektywizm" autora jest uzasadniony w tego typu wspomnieniach, stanowi wręcz ich walor.

Autor sielskie dzieciństwo i młodość spędził w Skarżysku-Kamiennej, w niewielkiej murowanej oficynie przy ulicy Świeżej 4, jako syn powszechnie szanowanego krawca w miasteczku. Przedstawia "swój szczęśliwy świat", bez komputera, bez samochodu, gdzie przejazd bryczką i saniami był największą "radochą". Stworzył niezwykle plastyczny i barwny obraz swoich młodzieńczych zabaw, w pracowni ojca, na podwórku, nad rzeką Kamienną, pierwszych "wzlotów", tu kształtowała się jego wrażliwość i wyobraźnia. Niezwykle ciepło przedstawia swoją rodzinę: bliższą i dalszą, sąsiadów, znajomych, rówieśników. Życie rodzinne, i to codzienne, i to świąteczne, ma w opowiadaniach Bilskiego swoją dynamikę i dramaturgię. Spacery ulicami miasta, opis mijanych ludzi, domów, fabryk... Ta część wspomnień - pokazująca życie miasta z jego smaczkami, zapachami, kolorytem - niewątpliwie dla obecnych i byłych mieszkańców Skarżyska będzie najciekawsza... Skarżysko jest dla Bilskiego - notabene absolwenta klasy fortepianu radomskiej szkoły muzycznej - swego rodzaju partyturą na orkiestrę z solówką dla "starego czajnika". Jakże pięknie, ciepło, serdecznie i interesująco przedstawione zostało środowisko uczniowsko-nauczycielskie "najlepszej szkoły pod słońcem" im. Augusta Witkowskiego (obecnie LO im. A. Mickiewicza), wreszcie końcowy akord - koronacja obrazu Matki Bożej Ostrobramskiej 2 lipca 2005 roku.
Ryszard Bilski tuż po maturze "wyfrunął" ze swego rodzinnego miasta, został absolwentem Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie. Rozpoczął w 1962 r. pracę dziennikarską w "Nowinach Rzeszowskich". Spora część wspomnień dotyczy właśnie pobytu w Rzeszowie i okolicach. W sposób błyskotliwy, dowcipny zdradza kulisy pracy dziennikarskiej w latach sześćdziesiątych, tajniki swojego "rzeszowskiego warsztatu pracy" i późniejszego, w "Trybunie Ludu". Bezlitośnie obnaża wiele absurdów tej epoki. Ze szczególnym zainteresowaniem przeczytałem rzeszowską część "Starego czajnika". Jest ona bowiem swego rodzaju niepowtarzalnym "politycznym bedekerem" lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego stulecia. Bilski uchronił je - i dzięki mu za to - od zapomnienia. Śmiem twierdzić, że gdyby nie ta książka, to o wielu rzeczach, sprawach nigdy byśmy się nie dowiedzieli. Autor był często tam, gdzie nie dotarli dokumentaliści i historycy, jego zainteresowało to, obok czego inni przechodzili obojętnie... Wszedł do tunelu "ciuchci" dynowsko-przeworskiej, odnalazł twórcę "Serca w plecaku" sierżanta Zielińskiego z Jarosławia, sprawdził na własnym kręgosłupie lecznicze walory urządzenia do "nastawiania wypadniętych dysków" skonstruowanego przez racjonalizatora z Krosna... Długo by wyliczać...

Praca w "Rzeczpospolitej" - do której przygotowały go w jakimś sensie "Nowiny" - to okres dla Ryszarda Bilskiego największej satysfakcji zawodowej! Szczególnie czas pobytu na Węgrzech i na Bałkanach, który zaowocował pasjonującymi książkami, będącymi rezultatem odważnej pracy dziennikarskiej i związanych z nią rozmaitych "przygód". O wielu z nich jednak dopiero w tej książce odważył się napisać.
Trochę szkoda, że ten okres "korespondenta zagranicznego i wojennego" potraktowany został dość pobieżnie. Sądzę jednak, że celowo... Autor - choć o tym wprost nie pisze - zachęca do przeczytania napisanych wówczas książek. Ale tu pojawia się problem - nie ma ich gdzie kupić. Może warto by wydzielić "kąciki Bilskiego" w księgarni w jego rodzinnym Skarżysku, a może i w - tak miłym jego sercu - Rzeszowie.
Książka zawiera również wspomnienia współautorki, żony Bilskiego, Haliny, bardzo dramatyczne, a przekazane w uroczej formie żywego dialogu z wnuczką Helenką. Ciekawość Helenki jest tym większa, że rzadko się ze "swoją babunią" spotyka. Od urodzenia mieszka bowiem we Francji, ale po polsku nie tylko mówi i pisze. Po polsku także myśli... Uczy też polskiego swojego młodszego brata, Franka.
Książkę Ryszarda Bilskiego nie tylko warto, ale trzeba przeczytać. Świetnie napisana wprawnym piórem dziennikarza: są tu barwne opisy miejsc, osób, zdarzeń, pełne humoru sytuacje... Niezwykły talent autora do przekazywania prostego, codziennego życia sprawia, że jest on wiarygodny, autentyczny. Dzięki tym zaletom książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością. Dzięki niej czytelnik może widzieć obraz zdarzeń oczami autora, zdarzeń, których on był świadkiem, w których uczestniczył. Teraz my możemy wziąć w nich udział...

Motto książki:

Gdy zapadał zmrok, nie zapalałem światła, wystarczał mi żar prześwitujący przez nieszczelne fajerki. Wsłuchiwałem się wówczas w muzykę płynącą z czajnika. Tego się nie da opisać, to trzeba usłyszeć, te pełne tęsknoty i smutku, tajemniczości i bajkowości dźwięki. Zmieniały się wraz ze zmianą temperatury płyty i wody. Żaden wirtuoz nie byłby w stanie ich naśladować, żaden kompozytor skomponować tych melodii ani zapisać. Czymże jest dzisiejsza muzyka syntetyczna wobec tej muzyki z czajnika? Nędzną namiastką, erzacem, sztucznością wymyśloną przez naćpanego muzyka-informatyka. Niestety, czajnik z gwizdkiem, nawet najlepszej firmy i ustawiony na gazie albo na płycie elektrycznej, nigdy nie zagra. On jedynie zagwiżdże, da znać, że pora zalać wrzątkiem torebki z herbatą. To musi być ogromny i stary, wysłużony, najlepiej wielopokoleniowy "instrument", nieco już przepalony. I nie może stać na wielkim ogniu, ale gdzieś z boku gorącej blachy, pod którą jest już tylko węglowy żar.

Fragment książki:

Przystanek Koniecpol

Była połowa grudnia 1961 roku. Ruciane się skończyło. Skończyło się lato. Dobiegała końca jesień, zbliżała się zima. Miałem żonę, dyplom magisterski, dorywczą pracę w "Sztandarze Młodych" i żadnych perspektyw na mieszkanie. Jak tylko mogłem brałem delegację w Olsztyńskie, albo bez delegacji, autostopem jechałem do żony. Czytałem pilnie ogłoszenia "Pracownicy poszukiwani", w nadziei, że może to będzie praca z mieszkaniem.
"Potrzebny od zaraz kierownik Zakładowego Domu Kultury przy Fabryce Płyt Pilśniowych w Koniecpolu. Zapewniamy mieszkanie" - wyczytałem w "Expressie Wieczornym". Nie zastanawiałem się, natychmiast zatelefonowałem pod wskazany adres, usłyszałem potwierdzenie tej dość zachęcającej oferty i nocnym pociągiem pojechaliśmy z żoną do Koniecpola.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, wysiedliśmy na małej stacyjce. Zatrzymaliśmy się w kolejowym bufecie. Wypiliśmy jedną, drugą, trzecią herbatę. Dawno takiej nie piliśmy. Wspaniała woda, widać z głębokiej studni, do tego kilka cieniuteńkich plasterków cytryny. W Warszawie w sklepach nie było cytryn, a bufetowa w Koniecpolu miała. Halinka czekała w bufecie, ja zaś biegałem: od personalnego do sekretarza partii, od przewodniczącego rady zakładowej do dyrektora. Po drodze wpadałem na kilka minut do bufetu i wypijaliśmy kolejną herbatę żeby się nieco rozgrzać, przecież to był koniec grudnia. Wczesnym popołudniem podpisałem umowę o pracę i dostałem skierowanie do hotelu robotniczego. Mieliśmy więc dach nad głową! W ogromnym pokoju stało kilka łóżek, nam wystarczyło tylko jedno.
Otrzymałem angaż. Po kilku tygodniach zostałem także kierownikiem kina, a żona kasjerką. Wyświetlaliśmy wtedy "Krzyżaków". Sala była pełna. Przyjeżdżała przede wszystkim młodzież szkolna z odległych nawet miejscowości. Kinooperatorem był pan Bugała, mechanik zatrudniony w "płytach", złota rączka. Przed wojną pracował w kinach w Częstochowie.
- Wtedy dźwięk nie był jeszcze zapisany na taśmie, ale na oddzielnych płytach. Trzeba było cały czas pilnować i zgrywać obraz z dźwiękiem, co było rzeczą niezmiernie trudną. Wystarczyło, że film się zerwał kilka razy i już obraz wyprzedzał dźwięk. Wtedy należało nieco przyhamować przesuw taśmy, ale umiejętnie, żeby widz tego nie zauważył - wspominał kinooperator Bugała.
Miał nasz mechanik tylko jedną wadę, "nie gardził". Ale nawet gdy był "w stanie mocno wskazującym" bez trudu wdrapywał się po stromych schodach do swojej kabiny. Często go tam odwiedzałem... Z dwóch powodów: magia kina i obowiązek, żeby przed końcem aktu i przerzuceniem obrazu na drugi aparat zbudzić drzemiącego kinooperatora. Często wyręczał mnie w tym bileter, który zauważywszy, że obraz na ekranie stanął, biegł czym prędzej do kabiny i albo budził szefa, a gdy to było niemożliwe, to sam obsługiwał projektory.
Domem Kultury opiekował się działacz związkowy, Stefan Sygit. Świetny organizator, spokojny, rzeczowy, nigdy nikomu nie powiedział złego słowa. Był przykładnym mężem, ojcem. Zupełnie odbiegał zachowaniem od innych. Nie zdziwiło mnie więc, gdy dowiedziałem się, że przez kilka lat był w seminarium duchownym.
Uruchomiłem ognisko muzyczne, ale ponieważ miałem tylko jednego ucznia, zostało rozwiązane, a tego jedynego chętnego uczyłem prywatnie. Był bardzo zdolny, ciekawe co dziś robi? Może jest pianistą? Próbowałem założyć orkiestrę taneczną, a nawet tylko wiejską kapelę. Chętni do orkiestry i kapeli byli, ale na chęciach się kończyło. Nie znali nie tylko nut, to jeszcze pół biedy, ale oni nie mili słuchu. Grali, jak się to mówi: "w cztery dupy". Tylko dwa razy udało mi się zmontować coś przypominającego zespół muzyczny. Graliśmy na studniówce, albo na balu maturalnym w liceum w Koniecpolu, już dokładnie nie pomnę, ale było to w 1962 roku. Około północy kilku chłopców postanowiło odpalić petardę, a może rakietę... Zostali ranni, nie wiem czy przeżyli. Zabawę natychmiast przerwano. Innym razem graliśmy na balu w Zakładowym Domu Kultury, w nieco innym składzie. Najlepiej wychodziła nam "Rebeka".
Do Koniecpola przywiozłem ze sobą zdezelowaną, ale jeszcze na chodzie "Melodię" (magnetofon) i wzmacniacz. Nagrywałem z radia szlagiery i puszczałem w eter! Do głośnika podłączałem też dźwięk z filmów. Nie zastanawiałem się, że może nie było to dozwolone, że trzeba płacić tantiemy wykonawcom i kompozytorom. Dla mnie ważne było, żeby przyciągnąć w ten sposób ludzi do Domu Kultury. I to się udało. Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o jednym drobnym sukcesie... A może wcale nie takim drobnym. Ale po kolei... Każdego ranka pani, która sprzątała pałac narzekała, że palacze rzucają niedopałki na posadzkę, że plują. Prośby i zakazy nie pomagały. Dzięki pomocy pana Sygita fabryka kupiła dywan, a ja z domu, ze Skarżyska przywiozłem wielki fikus, który już się rodzicom znudził i zabierał za dużo miejsca. Któregoś dnia niezdyscyplinowani bywalcy Domu Kultury oniemieli gdy w holu, który traktowali jak, nie przymierzając, dworcowy wychodek, ujrzeli piękny dywan i kwiat. Niektórzy wrócili się i jeszcze raz porządnie otrzepali buty z błota. Nikt już nie rzucał niedopałków gdzie popadnie i skończyło się plucie na dywan i lśniącą posadzkę z dywanem. Po prostu jakoś nie wypadało.
Z czasem z hotelu robotniczego przenieśliśmy się z żoną do pałacu Potockich. Mieliśmy do wyboru dwa wielkie pokoje, więc mieszkaliśmy na przemian to w jednym, to w drugim. W pałacu podobno straszyło. Wiekowy pan Ciastko, który palił w piecu centralnego ogrzewania w pałacowej kotłowni, opowiadał historie mrożące krew w żyłach o duchach, pewnie nieżyjących już przodków rodu Potockich. Być może pod wpływem tych opowieści moja żona kilka razy słyszała jakieś tajemnicze, ciężkie kroki, ale osoby nie widziała.
Nieźle nam było w Koniecpolu, przede wszystkim pod względem materialnym, lecz ciągnęło mnie do dziennikarstwa. Do kieleckiego "Słowa Ludu" wysyłałem zdjęcia, do których pozowała mi żona w pięknym krajobrazie parku i pałacu. Zamieszczali, ale nie płacili. To mnie jednak nie martwiło, najważniejsze, że zamieszczali.
Nie chwalący się, dostrzegł moje poczynania pan Świeca, kierownik Wydziału Kultury we Włoszczowej... Tak, tak tej Włoszczowej. Zaproponował mi fotel kierownika Powiatowej Biblioteki Publicznej. Panie, bo załoga biblioteki była kobieca, przyjęły młodego "magistra z Warszawy" ciepło i serdecznie. Szczególnie spodobały mi się herbatki na biurku, ale brakowało mi powietrza! Po kilku dniach zrezygnowałem. Urzędnicze, nawet kierownicze biurko, to nie było dla mnie odpowiednie miejsce. Myślałem wciąż o dziennikarstwie. Szykowałem się do pożegnania z Koniecpolem...

x x x

Jak widać pobyt Ryszarda Bilskiego w Koniecpolu, choć krótki, zostawił trwały ślad, "Muzyka ze starego czajnika" rozbrzmiewa bowiem również na koniecpolską nutę. To miłe, że "Przystanek Koniecpol" trafił do literatury faktu, która cieszy się wielkim zainteresowaniem i jest powszechnie czytana.

Jerzy Zakrzewski

Autor, Ryszard Bilski prosi przyjaciół z tamtych lat, a wiec swojego
ucznia (fortepian), współpracownika pana Stefana Sygita, biletera z kina (zapomniałem
niestety nazwisko-mówi), Jurka Rudzisza i pana Swiecę z Włoszczowej i inne
osoby o kontakt (r.bilski@rzeczpospolita.pl), o pomoc w "rozbudowie" PRZYSTANKU KONIECPOL, który znajdzie się w II wydaniu "Muzyki". Ma też nadzieję, że z wieloma osobami spotka się na wieczorze autorskim w Koniecpolu.