29.01.2011 r.
„A
wierzby szumią, szumią...”, czyli
ciąg dalszy
„Muzyki ze
starego czajnika”,
a także prezentacja najnowszej książki o ludobójstwie na Bałkanach
„Urodziłam się
z łopatą”.
Pana Ryszarda Bilskiego mieliśmy okazję już poznać m.in. na naszej
stronie internetowej, patrz Przystanek Koniecpol - Ryszard Bilski.
Niewtajemniczonych odsyłam do tego artykułu, a tutaj przypomnę tylko, że Pan
Ryszard Bilski urodził się w
1937 roku w Skarżysku-Kamiennej. Od 27 grudnia 1961 r. do 1 sierpnia 1962 r.
był dyrektorem Domu Kultury w Koniecpolu. Przez wiele lat zajmował się
dziennikarstwem, był korespondentem wojennym „Rzeczpospolitej” na Bałkanach. Dziś pisze książki.
![]() |
„Muzykę ze starego czajnika“ już znamy. Tym razem, dzięki
uprzejmości Pana Ryszarda Bilskiego, mamy okazję zapoznać się z dalszym
ciągiem jego wspomnień koniecpolskich, które znajdą się w przygotowywanej do
druku II części „Muzyki ze starego
czajnika“. Książka ukaże się pt. „A wierzby szumią, szumią...“. Poniżej, jej fragment dotyczący Koniecpola.
Ogromną radość sprawił mi
list od pani dr Edyty Bukowskiej z Koniecpola. Nie tylko, że przywołała na
pamięć wspomnienia sprzed pół wieku, ale prosiła o zgodę na zamieszczenie
reportażu z mojej „Muzyki” pt. Przystanek Koniecpol w podręczniku szkolnym, w
powstawanie którego była zaangażowana. Oczywiście, że się zgodziłem. Zaprosiła
mnie też na spotkanie autorskie z młodzieżą, a także z kolegami z tamtych lat.
Też się zgodziłem, ale tak jakoś wyszło, że do tej pory do Koniecpola nie
dojechałem, choć bardzo tego wciąż pragnę. I mam nadzieję, że zaproszenie jest
nadal aktualne.
Doszło także do
telefonicznej rozmowy z moim jedynym uczniem w ognisku muzycznym, Marianem
Baranowskim. Miał wówczas dziesięć lat.
Rozmawiałem, też tylko
przez telefon, ze Stefanem Sygitem, który z ramienia związków zawodowych
opiekował się Zakładowym Domem Kultury, a ja temu domowi dyrektorowałem, a
raczej „kierowniczyłem”.
Te spotkania „serdecznego
stopnia” spowodowały, że mój twardy dysk... w głowie zaczął sypać jak z rogu
obfitości na ekran laptopa wiadomościami, wspomnieniami, które pewnie były już
w koszu. Gdy je spisuję — te koniecpolskie — mamy koniec maja 2010 roku XXI
wieku, a wydarzenia te działy się od końca grudnia 1961 roku do końca lata, a
może do początku wczesnej jesieni 1962 roku XX wieku. W kinie mieszczącym się w
ZDK wyświetlaliśmy wtedy „Krzyżaków”. Tym bardziej godny to do odnotowania
fakt, że obchodzimy właśnie 600-lecie bitwy pod Grunwaldem. A, że dygresje są
moją słabością — recenzenci są bardziej łaskawi i mówią: specjalnością
odziedziczoną po ojcu... krawcu ze Skarżyska, wspaniałym gawędziarzu — to muszę
dodać, że dopiero co odbyła się promocja mojej, pewnie już ósmej książki (nigdy
nie myślałem, że napiszę choćby jedną) pt. O czym Jagiełło śnił w Bliżynie?
Uczniom tamtejszego gimnazjum zadałem właśnie to pytanie. Być może wydawało się
im naiwne, bez sensu. Ale po chwili zastanowienia się doszli pewnie do wniosku,
że król dzień i noc musiał wtedy rozmyślać o czekającej go bitwie z Krzyżakami,
bo od jej rezultatu zależała przyszłość państwa. Puścili więc wodze
młodzieńczej fantazji, wspartej historyczną wiedzą, wiedzą pełną i prawdziwą,
którą przybliża im — ich prawdziwy „pan od historii” — Roman Falarowski.
Kinga Misiowiec,
gimnazjalistka, wtedy IId, tak napisała: „Król zobaczył we śnie świat pełen
bólu i cierpienia. Ujrzał zatłoczone ulice, ludzi chodzących bez celu, małe
dzieci biegające bez opieki. Najbardziej przeraził go jednak widok tych, którzy
za wszelką cenę chcieli zrobić karierę. W pogoni za sukcesem zapomnieli o tym,
co w życiu jest najważniejsze, zapomnieli o miłości”!
Zaś jej koleżanka, Kinga
Nowak, też z IId, tak wyobrażała sobie senne marzenia króla: „Po męczącej
podróży Jagiełło zatrzymał się na nocleg u dworzanina Piotra Szafrańca. We śnie
ukazała mu się kobieta w niebieskich szatach, z kapturem na głowie, twarz miała
zasłoniętą. Szła w jego stronę... Wtem zatrzymała się i powiedziała:
»Władysławie! Nie bój się tej walki, zwycięstwo spisane jest na twoją
korzyść... Widzę w górze polską flagę, a na dole pokonanych nieprzyjaciół«. Po
tych słowach Władysław Jagiełło obudził się i długo rozmyślał nad snem, który
dokładnie zapamiętał. Nie wiedział jednak kim była owa tajemnicza postać, może
się domyślał, tak jak ja teraz, i postępował tak, jak mu nakazała”.
Sala pałacowego kina w
Koniecpolu była na wszystkich seansach „Krzyżaków” pełna. Przyjeżdżała przede
wszystkim młodzież szkolna z odległych nawet o kilkadziesiąt kilometrów
miejscowości. Kinooperatorem był pan Bugała, mechanik zatrudniony w „płytach”,
złota rączka, wszystko potrafił. Przed wojną pracował w kinach w Częstochowie.
— Wtedy dźwięk nie był
jeszcze zapisywany na taśmie, ale na oddzielnych płytach. Trzeba było cały czas
pilnować i zgrywać obraz z dźwiękiem, co wymagało niesamowitej uwagi i sprytu.
Wystarczyło, że film się zerwał kilka razy i był klejony, co powodowało
konieczność wycięcia jednej-dwóch klatek, i już obraz wyprzedzał o kilka sekund
dźwięk. Wówczas należało nieco przyhamować przesuw taśmy, ale umiejętnie, żeby
widz tego nie zauważył i zgrać ruch ust z wypowiadaną przez aktora kwestią —
wspominał kinooperator Bugała.
Miał nasz mechanik tylko
jedną wadę, „nie gardził”, a jaśniej mówiąc, „nie wylewał za kołnierz”. Ale
nawet gdy był w stanie mocno wskazującym, to i tak wdrapywał się po stromych
schodach do swojej kabiny. Często go tam odwiedzałem. Z dwóch powodów:
przyciągała mnie magia kina i obowiązek, żeby przed końcem aktu i przerzuceniem
obrazu na drugi aparat zbudzić drzemiącego kinooperatora. Często wyręczał mnie
w tym obowiązkowy i czujny bileter, widząc, że obraz na ekranie „stanął”, biegł
czym prędzej do kabiny i albo budził szefa, a gdy to było niemożliwe, to sam
obsługiwał projektory.
Ja miałem wtedy — podobnie
jak dziś — sto pomysłów na godzinę, lecz— na szczęście — potrafiłem mieć już
wtedy krytyczny stosunek do samego siebie. Wybierałem te najsensowniejsze.
Uruchomiłem ognisko muzyczne... Niestety, miałem tylko jednego ucznia, więc
ognisko padło, a tego jedynego chętnego uczyłem prywatnie. Był bardzo zdolny,
ciekawe co dziś robi? Może jest pianistą?
— Niestety, pan wyjechał i
nie miał mnie kto uczyć, nawet dotarła do Koniecpola wiadomość, że zginął pan w
wypadku, bardzo mnie to zmartwiło — mówi mój były uczeń, dziś szef firmy
zajmującej się nawadnianiem ogrodów, Marian Baranowski. — Produkuję i montuję
bardzo nowoczesne instalacje, sterowane przez komputery. Wykonuję także
zlecania za granicą, między innym w Austrii — kontynuuje.
— Gratuluję pomysłowości,
lecz szkoda, że porzucił pan pianino. Był pan bardzo zdolny...
— Ja też żałuję.
— Co się zmieniło w
Koniecpolu?
— Mieszkam teraz w
Częstochowie, do Koniecpola przyjeżdżam tylko na grób rodziców. Niewiele mogę
powiedzieć, ale jedno jest pewne, to już nie ten tętniący życiem Koniecpol. To
dziś miasteczko bardzo biednych ludzi, z trudem wiążących koniec z końcem, ale
ludzi zacnych, kochających swoją historię i korzenie.
— Drogi Marianie, pański
ojciec miał głowę pełną pomysłów, zawsze coś kombinował. To był początek lat
sześćdziesiątych, ojciec wiedział, że ja myślę o dziennikarstwie więc,
„sprzedał” mi za darmo pomysł na szybkie, a więc i tanie przesyłanie informacji
za pomocą magnetofonu i telefonu. Polegał on na tym, że informację nagraną na
normalnych obrotach należało przegrać jeszcze raz na najszybsze obroty i to
właśnie „szybkie nagranie” należało przesłać do odbiorcy. Czas tej transmisji
byłby oczywiście co najmniej dwa razy krótszy, a więc i dużo tańszy. Odbiorca
to szybkie nagranie przegrywałby na normalne obroty. Logiczne.
Zaprzyjaźniłem się też z
inżynierem Kołodziejem, który pracował w „płytach”, zaś moja żona z jego żoną,
pielęgniarką, bardzo uczynną kobietą. Gdy moja żona — zapewne po części z
powodu wilgoci panującej w pałacu, bo centralne nie było w stanie ogrzać
grubych murów — zachorowała na zapalenie płuc, to pani Kołodziejowa położyła ją
u siebie w domu i nie tylko regularnie dawała zastrzyki z penicyliny, ale także
karmiła zdrowo i kalorycznie. Ale — jak znam moją żonę — to pewnie najbardziej
smakowały jej desery, w postaci trudno osiągalnego wówczas... „Przekroju”.
Państwo Kołodziejowie byli namiętnymi czytelnikami tego krakowskiego wówczas
tygodnika, redagowanego na wysokim poziomie i mieli na szafie pewnie
kilkanaście roczników. Gdy „Przekrój” przeniósł się do Warszawy stracił
krakowski charakter i nas, jako czytelników. Pochodzenie i korzenie trzeba
szanować panowie redaktorzy!
Gdy wyjechaliśmy z
Koniecpola kontakt się urwał. Mniej więcej po dwudziestu latach inżynier
Kołodziej odnalazł mnie bez trudu w „Trybunie Ludu”. Mieszkał wówczas bodajże w
Piątku, pochwalił się nową, młodą żoną. Ta wiadomość mnie zaskoczyła i rozmowa
jakoś się dalej nie kleiła. On — młody żonkiś-recydywista — promieniował
radością na sto kilometrów, zaś ja nie mogłem mu jakoś pogratulować nowego
ogniska rodzinnego.
Próbowałem założyć przy
Zakładowym Domu Kultury orkiestrę taneczną, a nawet tylko choćby wiejską
kapelę. Chętni do orkiestry i kapeli byli, ale na chęciach się kończyło. Nie
znali nie tylko nut, to jeszcze pół biedy, ale oni nie mieli za grosz słuchu.
Grali, jak się to mówi: „w cztery dupy”. Tylko dwa razy udało mi się zmontować
coś przypominającego zespół muzyczny. Graliśmy na studniówce, albo na balu
maturalnym w liceum w Koniecpolu, już dokładnie nie pomnę. Było to z pewnością
w 1962 roku. Około północy kilku chłopców postanowiło odpalić petardę, a może
rakietę... Zostali ranni, nie wiem czy przeżyli. Zabawę natychmiast przerwano.
Innym razem graliśmy na balu w Zakładowym Domu Kultury, w nieco innym składzie.
Najlepiej wychodził nam refren „Rebeki”.
Wykorzystując zdezelowaną,
ale jeszcze na chodzie „Melodię” (magnetofon), nagrywałem z radia szlagiery i
puszczałem w eter! Do głośnika podłączałem też dźwięk z filmów. Nie
zastanawiałem się, że może nie było to dozwolone, że należało płacić tantiemy
wykonawcom i kompozytorom. Dla mnie ważne było, żeby przyciągnąć w ten sposób
ludzi do Zakładowego Domu Kultury. I to się udało.
Nie mogę nie wspomnieć
jeszcze o jednym drobnym sukcesie, a może wcale nie takim drobnym. Ale po
kolei. Każdego ranka pani, która sprzątała pałac, narzekała, że palacze rzucają
niedopałki na posadzkę, że plują. Prośby i zakazy nie pomagały. Dzięki pomocy
pana Sygita fabryka kupiła dywan, a ja z domu, ze Skarżyska, przywiozłem wielki
fikus, który już się rodzicom znudził i zabierał za dużo miejsca. Któregoś dnia
niezdyscyplinowani bywalcy ZDK oniemieli gdy w holu, który traktowali jak, nie
przymierzając, dworcową poczekalnię, ujrzeli piękny dywan i kwiat. Niektórzy
wrócili się i jeszcze raz porządnie otrzepali buty z błota. Nikt już nie rzucał
niedopałków gdzie popadnie i skończyło się plucie na dywan i lśniącą posadzkę z
dywanem. Po prostu jakoś nie wypadało.
Z czasem z hotelu
robotniczego przenieśliśmy się z żoną do pałacu Potockich. Mieliśmy do wyboru
dwa wielkie pokoje, więc mieszkaliśmy na przemian, to w jednym, to w drugim.
Nieźle nam się wiodło, przede wszystkim pod względem materialnym, lecz ciągnęło
mnie do dziennikarstwa. Do kieleckiego „Słowa Ludu” — gdzie miałem znajomego,
Tadzia Szweja, znaliśmy się jeszcze ze „Sztandaru Młodych”, Tadeusz był
kieleckim korespondentem „SM” — wysyłałem zdjęcia, do których pozowała mi żona
w pięknym krajobrazie parku i pałacu. Jedno z nich jest właśnie na okładce
książki. Zamieszczali, ale nie płacili. To mnie jednak nie martwiło.
Najważniejsze, że zamieszczali.
Pałac znajdował się w
pięknym parku. Przecinał go kanał, którym odprowadzano fabryczne ścieki do
Pilicy. Nie wiem czy wcześniej były choć wstępnie oczyszczane. Któregoś dnia
wybraliśmy się z żoną kajakiem na przejażdżkę, najpierw w kierunku miasteczka,
a potem w przeciwnym, aż do miejsca, w którym woda z kanału wpadała do Pilicy.
Oczom naszym ukazał się widok podobny do tego, który ujrzeliśmy wiele lat
później: miejsce, w którym Wisła wpada do morza, oczywiście w mniejszej skali,
lecz w Koniecpolu wyglądało to też groźnie. Ja, mimo wszystko, chciałem płynąć
dalej, nie wiem co mnie do tego pchało... Szczęście, że żona — jak zawsze rozsądna
i przewidująca — stanowczo się temu sprzeciwiła.
Spotkaliśmy tam jednego z
inżynierów z „płyt”. Łowił ryby, dla sportu, bo nawet dorodne sztuki wrzucał z
powrotem do rzeki.
— Nie nadają się do
jedzenia — powiedział widząc moje zdziwienie.
— Dlaczego?
— Przeszły zapachem żywicy,
której sporo znajduje się w ściekach, nie nadają się do jedzenia.
Te moje wszechstronne
zainteresowania i poczynania dostrzegł pan Świeca, ówczesny kierownik Wydziału
Kultury Powiatowej Rady Narodowej we Włoszczowej. Tak, tak, w tej Włoszczowej,
której tak czepiają się dziś dziennikarze z pewnej gazety, której tytułu nie
wymienię, bo już tylko to przyprawia mnie o mdłości. Zaproponował mi pan Świeca
wygodny i zaszczytny fotel kierownika Powiatowej Biblioteki Publicznej. Panie z
biblioteki, bo załoga była kobieca, przyjęły młodego „magistra z Warszawy”
ciepło i serdecznie. Szczególnie spodobały mi się herbatki na biurku, ale
brakowało mi powietrza! Po kilku dniach zrezygnowałem. Urzędnicze, nawet
kierownicze biurko, to nie było dla mnie odpowiednie miejsce. Myślałem wciąż o
dziennikarstwie. Szykowałem się do pożegnania z Koniecpolem.
Nie wiem jak potoczyłyby
się moje losy, gdybym osiadł wtedy we Włoszczowej? Kariery partyjnej z
pewnością bym nie zrobił. Nigdy nie rozumiałem bowiem, a nawet nie starałem się
zrozumieć tego, o co chodziło Leninowi. W bibliotekarstwie też pewnie bym nie
zabłysnął. W szkolnictwie? Może. Nie wykluczam. Magister nauk ekonomicznych po
SGPiS, to wtedy był łakomy kąsek dla powiatu, tym bardziej, że pewnie na każde
stanowisko uzyskałbym rekomendacje od mojego byłego nauczyciela geografii u
Witkowskiego w Skarżysku, Stanisława Stradomskiego, którego spotkałem we
Włoszczowej, gdzie wówczas mieszkał i pracował. Pan Stanisław znał mnie i
pamiętał jako solidnego ucznia.
Ale najprawdopodobniej, to poszedłbym w tango. Nie, nie! Nie o takim „tangu” myślę. Zająłbym się na dobre dobrą muzyką do słuchania i eleganckiego tańczenia. Miałem doświadczenie i fachowe podstawy. Byłem też — co prawda, to prawda — dobrym, zapalonym, żeby nie powiedzieć, napalonym organizatorem. Nie było rzeczy, której bym nie potrafił załatwić. Miałem, to mi pozostało pewnie do dziś, dar przekonywania i zjednywania ludzi. Jeszcze nie skończyłem „agitki”, a już była zgoda. Tak było z pierwszą bodajże zgaduj-zgadulą we Włoszczowej, którą zorganizowałem w miejscowym kinie, po wieczornym seansie filmowym. Nie była to jakaś tam tuzinkowa impreza, ale bawiąca i ucząca zarazem, z nagrodami. Występował zespół pieśni i tańca „Opoczynianka” (w tym miejscu twardy dysk w mojej głowie zaciął się nieco i mam wątpliwości czy aby się nie pomyliłem z nazwą zespołu), po który osobiście pojechałem. Osobiście też prowadziłem konferansjerkę i konkursy na temat walki z alkoholizmem. Pytania też sam opracowałem. Na estradzie siedziała, a jakże by inaczej, komisja ekspertów, zaś nagrody wręczał pan Świeca. Nagrody kupowałem też ja, kierując się swoim gustem, ale za pieniądze państwowe, które — w gotówce, a nie jakieś tam czeki — dał mi osobiście do ręki, bez żadnego pokwitowania, pan Świeca. Impreza się udała, choć mało brakowało, a ja zamiast na estradę trafiłbym do „kozy”. Gdy tak chodziłem z grubszą gotówką po Włoszczowej, oglądałem wystawy sklepowe i kupowałem nagrody dla uczestników eliminacji (zegarki) i dla zwycięzcy konkursu (patefon), zauważyłem za sobą skradającego się cichcem milicjanta. Nie spuszczał mnie z oka. Gdy byłem już solidnie obładowany paczkami, „niebieski” kiwnął na mnie palcem, po czym tym samym palcem wskazał na pobliską bramę, co oznaczało, że mam tam wejść. Podszedłem, ale nie wszedłem „do bramy”.
— Proszę okazać dokumenty —
powiedział ostro „niebieski”.
— Tu w bramie nie pokażę,
chodźmy na komendę — ja na to.
To go zatkało. Nie miał
jednak wyboru. Nie, nie „zakajdankował” mnie.
Poszliśmy. Wszystko się
szybko wyjaśniło. Nawet mnie przeproszono.
— Chyba słyszeliście, kilka
dni temu był napad na jeden z dużych banków, złodzieje ukradli wielkie
pieniądze, więc nasi funkcjonariusze są wyczuleni, może nawet przeczuleni —
powiedział na pożegnanie komendant.
Powyższy tekst znajdzie się w przygotowywanej do druku książce Ryszarda Bilskiego pt. „A wierzby szumią, szumią...”. Tymczasem warto polecić najnowszy zbiór reportaży, wywiadów i rozmów tego, zaprzyjaźnionego z Koniecpolem, autora pt. „Urodziłam się z łopatą”, który ukazał się dosłownie kilka tygodni temu nakładem MEDIA CORPORATION.
![]() |
Autor przedstawił nam tym razem
niezwykłą kobietę, wielkiej wiedzy i odwagi antropologa, o otwartym sercu...
Każda z opowieści dr Ewy Klonowski, każda opowieść o niej, to niemalże gotowy,
przejmujący i sensacyjny, ale bez literackiej fikcji — „prosto z życia i śmierci” — scenariusz filmowy.
Książkę czyta się jednym tchem... Gdzie jej szukać? Nakład
mikroskopijny (niestety, brak pieniędzy na kulturę, to coraz smutniejsza
prawda) a zainteresowanie — w szczególności ze strony studentów i pracowników
nauki — wielkie, bo
Bilski prezentuje „wiadomości źródłowe”, których inni autorzy nie mają. Opisuje
tylko to, co na własne oczy widział i na własne uszy słyszał.
Ale jak
zdobyć najnowszą książkę? Ze swojego doświadczenia wiem, że najlepiej zapukać do Autora!
Dla bardzo potrzebujących
obiecał uruchomić żelazny zapas swoich książek, szczególnie tych dotyczących
Bałkanów i zbrodni ludobójstwa.
Za wstawiennictwem
Towarzystwa Przyjaciół Koniecpola, autor zgodził się udostępnić swój adres
emailowy: bilskiryszard@gmail.com.
***
Czujemy się dumni, że książki Pana
Ryszarda Bilskiego są poszukiwane... Czasami bezskutecznie. I już tylko dla
splendoru przytoczymy kilka opinii o ostatnio wydanej. Miło nam bowiem czytać
„takie rzeczy” o kimś kto pół wieku temu wpadł do Koniecpola, i tylko na chwilę
związał swój los z naszym Domem Kultury, ale ta chwila trwa i trwa…
Dr hab. Paweł Chmielewski,
profesor Uniwersytetu Łódzkiego:
„Znany dziennikarz, były
korespondent wojenny Rzeczpospolitej
red. Ryszard Bilski, nie
daje swoim czytelnikom o sobie zapomnieć. Wszyscy ci, którzy są po lekturze
jego reportaży z wojen na Bałkanach, tj. Nie
strzelajcie do nocnego ptaka (1998), Kocioł
Bałkański (2000), Wielki Post w Osiemnastym batalionie (2001), Łuny nad Tetovem (2002), po kilkuletniej
przerwie ponownie otrzymali okazję na spotkanie z ulubionym Autorem.(...)
Bohaterką najnowszej książki Urodziłam
się z łopatą (grudzień 2010) jest dr Ewa Klonowski — antropolog sądowy, zatrudniona od 1996 roku w Bośni i
Hercegowinie. (...) O tym, jak ważny i wartościowy jest to tekst, Czytelnicy
przekonają się sami. Pani dr Ewa Klonowski opowiada w nim, często nie ukrywając
emocji, a nawet irytacji, o szczegółach prowadzonych ekshumacji resztek ciał
(praktycznie kości) ofiar czystek etnicznych”.
Recenzentka mgr Izabela Nowek-Tomczyk:
„Ryszard Bilski oraz Ewa
Klonowski to nazwiska znane wśród ludzi interesujących się tematyką bałkańską.
Ich praca to szukanie spójnego obrazu rzeczywistości. Pani Ewa składa kości,
pan Ryszard fakty. Nie oszukujmy się nie jest to łatwa i czysta praca (...) Los
(stan wojenny w Polsce) rzucił Doktor Ewę
aż do Reykjaviku. Pracuje głównie w Bośni i Hercegowinie, która 15 lat po
podpisaniu pokojowych porozumień z
Dayton, nadal boryka się z wojenną przeszłością, choć politycy śpiewają hymny o
„postępującej normalizacji”. Każda z opowieści Doktor Ewy, to niemalże gotowy, przejmujący i sensacyjny, ale bez
literackiej fikcji — „prosto z życia
i... śmierci” — scenariusz filmowy. (...) Cały tekst, który miałam okazję
przeczytać jako pierwsza czytelniczka, jest próbą zmierzenia się z faktami oraz
doskonałą reporterską panoramą konfliktu. Wywiad jest przeplatany dygresjami.
Dodatkowo książka zawiera takie perełki (!) jak rozmowę z najwybitniejszym w
świecie znawcą Bałkanów, prof. Henrykiem Batowskim, która pozwala poznać
podłoże konfliktu w tej zapalnej części Europy”.
***
Autorowi
życzę w imieniu własnym oraz koleżanek i kolegów z Koniecpola kolejnych pozycji
wydawniczych i — jak najszybciej — wieczoru autorskiego w Domu Kultury w
Koniecpolu.
Jerzy
Zakrzewski
Przyjadę — jak tylko wyjrzy
pierwsze przedwiosenne słonko — by spotkać w jego promieniach drogich mi Przyjaciół... A te wierzby z tytułu przygotowywanej do
druku książki, to nie
tylko te, które porastają brzegi
Kamiennej, ale i Pilicy także…