Po tym czasie Niemcy zwolnili wszystkie kobiety, a mężczyzn, blisko 40 osób, załadowali na samochód i wywieźli w kierunku miejscowości Wąsosz. Wszystkich wysadzili w miejscu zwanym Wodnicą. Poprowadzili wzdłuż rzeki Białki (dopływ Pilicy) na zaorane wzniesienie.
- Wtedy podzielili nas na grupy i kazali kopać doły. Pilnowali nas trzej żandarmi z bronią automatyczną gotową do strzału. Co robić? Niektórzy zaczęli płakać, bo doskonale wiedzieliśmy, po co te doły kopiemy. Szło nam to bardzo wolno. Niektórzy szeptali, żeby rzucić się na Niemców. Kto zginie to zginie, ale zawsze ktoś ocaleje... Gdy potem o tym myślałem, doszedłem do wniosku, że na ucieczkę nie mieliśmy szans. Byliśmy na otwartym terenie. Do najbliższych zarośli - półtora kilometra. Wystrzelaliby nas, zanim byśmy tam dobiegli. Nawet gdyby ktoś zdołał zbiec, to w mieście stacjonował silny oddział żandarmerii niemiekiej, którym dowodził niejaki Gipre, morderca. Przy pomocy psów na pewno wszystkich prędzej czy później by wyłapali. Miałem różne odczucia. Nie powinni mnie zabić bo byłem małoletni. Ale oni o tym nie wiedzieli, a ja chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co nas czeka.
Po około 30 minutach od strony miejsca, w którym wysadzono pojmanych z samochodu, nadjechał na białym koniu Niemiec, który kierował budową okopów. Możliwości były dwie: albo przyjechał uwolnić więźniów, albo będzie przyglądał się egzekucji.
- Gdy podjechał, strasznie nas sklął. Zagroził, że jak jeszcze raz nie przyjdziemy do pracy, to wszystkich powywiesza. A teraz "Raus nach hause!". Potem jeszcze coś mówił, ale ja już tego nie słyszałem. Zacząłem biec w stronę rzeki. Pomyślałem, że może będą strzelać, więc dałem nurka w wodę. |
Małe triumfy
Do końca nie wiadomo, co było przyczyną ocalenia. Podobno kobiety, które uwolniono, uprosiły Niemca nazwiskiem von Pauli, który pełnił rolę okupacyjnego zarządcy miasta, o interwencję. Niemcy mogli też wziąć pod uwagę fakt, że w okolicy działała bardzo silna partyzantka ("Na mojej ulicy, gdzie było chyba 70 numerów, mieszkał około 30 partyzantów"). Okupanci mogli się bać odwetu z ich strony. Poza tym część ludności do kopania okopów udawała się bez sprzeciwu.
Z domu Drajczyków do pracy chodził właśnie nastoletni Stanisław (ojciec starał się utrzymać rodzinę: pracował jako szewc i nielegalnie garbował skóry). Na miarę możliwości starali się Niemcom dokuczać. Polegało to na drobnym sabotażu. Jeżeli pięcioosobowa brygada miała w ciągu dniówki wykonać 30 sztuk faszyny (używanej do wzmacniania ścian okopów), to normę wykonywało się dzięki podkradaniu faszyny już oddanej i przekładaniu na miejsce rzekomo właśnie wykonanej. Można było też niszczyć narzędzia, co przychodziło o tyle łatwo, że wykonywane maszynowo styliska do łopat były bardzo kruche.
- Innym razem Niemiec wyznaczył mnie do kopania rowu. Miał być długi na sześć metrów i głęboki na 1,8 metra. U góry miał mieć 1,2 metra zerokości, na dole 60 cm. Teren był twardy i nie mogłem dać sobie z tym rady. Wszyscy inni pracownicy juz poszli. Nawet ten Niemiec mi pomagał. W pewnym momencie przeskakujc nad wykopem zgubił cały plik bloczkow na dożywianie. Wskoczyłwm do okpou i jeden z bloczków oddałem Niemcowi, resztę chowając do kieszeni. Nie zauważył tego i jeszcze mi dziękował.
|
Dziennik Polski 19 maja 2007
DZIENNIK PROSZOWICKI
Epidemia
Te małe triumfy nie mogły jednak przesłonić okropności wojny. Takich jak epidemia tyfusu, która wybuchła wkrótce po deportacji ludności żydowskiej. Zmarło wtedy około 300-400 osób. Były przypadki szczególnie tragiczne. Jeden z sąsiadów, Polak przesiedlony z Wrześni, miał pięcioosobową rodzinę. Wszyscy zmarli: on, jego żona i troje dzieci... Trumny ze zmarłymi ksiądz święcił przed kościołem, stamtąd trafiały na cmentarz. Do środka nie wolno było ich wnosić. Do kościoła nie wchodziły również osoby, które miały chorych w rodzinie.
Stanisław Drajczyk też zachorowal na tyfus, ale było to już po wojnie, w sierpniu 1945 roku.
- Byłem w harcerstwie. Pamiętam, że pojechaliśmy do Częstochowy i spaliśmy na strychu. Było zimo, a jeszcze jeden z kolegów ściągnął ze mnie koc. Już rano czułem się bardzo zle. Byłem słaby. To przeziębienie zmieniło się w tyfus. Gorączkę małem przez 11 dni. Zostałem uratowany dzięki zastrzykom. Została ze mnie skóra i kości. Ważyłem około 30-40 kilogramów. Dopiero w grudniu po raz pierwszy mogłem wyjść na pole. Z siedmiu osób, które wtedy zachorowały, jako jedyny przeżyłem - wspomina.
U orionistów
Niedługo później Stanisław Drajczyk wstąpił do niższego seminarium duchownego, a potem do zakonu. Jest członkiem Zgromadzenia Małe Dzieło Boskiej Opatrzności, założonego przez Alojzego Orione (stąd nazywa się ich orionistami). Jego celem jest m.in. pomoc osobom starym i zagubionej młodzieży.
Powojenne losy ks. Drajczyka są nie mniej frapujące niż okupacjne wspomnienia. W roku 1960, gdy pracował w Bolesławiu koło Olkusza, wraz z kilkoma kolegami został zatrzymany i skazany na miesiące więzienia. Powodem było odprawianie nabożeństw w miejscach. które według ówczesnej władzy nie spełniały wymogów stawianych obiektom kultu.
- Ponieważ kościół przejęli "księża patrioci", odprawialiśmy msze w dwóch kaplicach i w niewykończonych domach prywatnych, które udostępniali nam właściciele. To nie spodobało się władzom.
|
Ukarano nas kolegium, a ponieważ nie chcieliśmy zapłacić, zamieniono karę na więzienie - mówi. Z zasądzonych dwóch miesięcy w katowickim więzieniu śledczym spędził 2 tygodnie.
Przygód z ludową władzą było więcej. Próbowano go nawet nakłonić do współpracy z Służbą Bezpieczeństw, ale jak mówi: ""Powiedziałem im gdzie ich mam, i dali mi spokój". Za to w każdej niemal parafii, w której przyszło mu pracować, pozostawił po sobie trwałą pamiątkę. W latach 1967-1972 kierował budową potężnej świątyni pw. Matki Bożej Matki Kościoła w Kaliszu.
- Do budowy zużyliśmy 950 ton cementu i 200 ton stali. Wybudować kościół w tamtych czasach nie było łatwo. Nie dało się normalnie kupić żadnych materiałów budowlanych. Zwykłą betoniarkę załatwialiśmy za pośrednictwem ministerstwa. Czego nie udało się kupić za złotówki, załatwialiśmy za dolary. Na potrzeby kościoła w Kaliszu sprzedano bodaj dwa domy w Chicago - mówi.
Na przełomie lat 70 i 80 przygotował budowę kościoła w Przegini Duchownej, ale zanim na dobre się rozpoczęła - został przeniesiony do Płochocina koło Warszawy. Od 17 lat kieruje parafią w Zielenicach. Tam zasłynął jako budowniczy największej w Polsce Drogi Krzyżowej, złożonej z monumentalnych rzeźb z brązu. Figury, z których każda waży około 200kg, ufundowali mieszkańcy Krakowa i kolic, parafianie z Zielenic i księża orioniści. Autorem rzeźb jest prof. Czesław Dźwigaj. Budowa trwała około dwóch lat. Ostatnia z figur stanęła w marcu 2003.
Ksiądz Drajczyk ma nadzieję, że to nie ostatnie jego dzieło.
- Marzy mi się wybudowanie w Zielenicach sali, która mogłaby służyć ludności. Planowaliśmy też zbudować dom spokojnej starości, ale na razie zakon wstrzymał się z realizacją tego pomysłu. Mam wrażenie, że choć w latach 60. wybudować kościół było trudno, to teraz - chociaż z innych powodów - jest jeszcze trudniej.
Tekst i foto Aleksander Gąciarz
|