31.01.2009

Z prasy

Dziennik Polski 19 maja 2007
DZIENNIK PROSZOWICKI
za zgodą ks. Stanisława Drajczyka
i dzięki staraniom Leszka Skórkowskiego
Świadkowie XX wieku: ks. Stanisław Drajczyk
Kopał swój grób...

     Choć od tamtej pory minęło 60 lat z okładem, ks. Stanisław Drajczyk, proboszcz zielenieckiej parafii, pamięta wszystko bardzo dobrze. I trudno się temu dziwić: gdy ktoś kopie dla siebie grób, nigdy tego nie zapomni...
   Gdy wybuchła wojna miał 9 lat. Mieszkał z rodzicami i 15-letnią siostrą w rodzinnym Koniecpolu, miasteczku położonym w środku trójkąta, którego krańcami są Częstochowa, Włoszczowa i Szczekociny. W międzywojennym 20-leciu Koniecpol w równych mniej więcej proporcjach zamieszkiwali Polacy i Żydzi. Po wkroczeniu Niemców wszystko się zmieniło.
       - Zaczęła się gehenna. Za każde naruszenie okupacyjnych przepisów była śmierć lub Oświęcim. Lecz polskiego ducha nie da się ujarzmić ani strachem, ani więzieniem, ani nawet śmiercią - wspomina po latach.

Żydzi na śniadanie

Żydom zdobywcy pozwolili żyć do roku 1942. Wcześniej byli siłą roboczą, poniewieraną i upokarzaną. Do pracy chodzili osobno. Ksiądz Drajczyk przypomina piosenkę, jaką musieli śpiewać przed wymarszem:
"My, Żydzi, chcieliśmy wojny. Nasz Śmigły-Rydz nie nauczył Żydków nic. Nasz Hitler złoty nauczył Żydków roboty."
- To było straszne, tym bardziej że Żydzi mówili: "My na śniadanie, wy na obiad"
W 1942 Żydzi zniknęli z Koniecpola. Przeczuwali swój los.
- W przeddzień wywozu przyszedł do nas stary Żyd, by sprzedać siekierę. Ojciec zapytał go, czemu nie ucieka. I on wtedy powiedział: "My musimy iść na śmierć. Myśmy krzyczeli pod krzyżem "Krew na nas i na syny nasze. Musimy iść na śmierć".
Na drugi dzień była wywózka. Własowcy spędzili wszystkich Żydów na rynek i stamtąd trójkami pognali pieszo do oddalonej o 2 kilometry stacji kolejowej. W pochodzie na dworzec starsi nie mogli nadążyć.

- Na zakręcie koło mojego domu własowiec kopnął starego Żyda. Gdy ten upadł na ziemię, podniósł go lufą karabinu, a potem oddał trzy strzały. Patrzyłem na tę tragedię... - wspomina ks. Drajczyk.
   Na stacji Niemcy wtłaczali do bydlęcych wagonów po 100-150 osób. Wagonów było kilkanaście, bo wcześniej spędzono Żydów z całej okolicy.
- Wszystkich wymordowali. Pamiętam sąsiadkę, piękną Żydówkę, która pół roku wcześniej urodziła dziecko. I z tym dzieckiem poszła na śmierć.

Śmierć patrzyła w oczy

   Do pracy przumusowej Niemcy używali też Polaków. Mieszkańcy Koniecpola przez trzy lata kopali rowy, okopy, budowali bunkry. Było lato 1944 roku. Niemcy przygotowywali się do obrony przed nadciągającą ze wschodu Armią Czerwoną. W odwecie za protest postanowili ukarać niepokornych i wziąć odwet.
- Było około godziny 12.30. Pamiętam, bo przygotowywaliśmy się do obiadu. W pewnym momencie na naszą ulicę wpadli Niemcy. Wchodzili do każdego domu i wyłapywali dorosłych. Wszystkich pędzili na rynek pod mur dawnej remizy strażackiej. My mieszkalismy przy ulicy Fabrycznej. Przez sień wyleciałem na podwórko, ale Niemiec mnie zauważył i krzyknął "Komm hier!". Ja wprawdzie miałem dopiero 14 lat, ale byłem dość wysoki i wzięto mnie za starszego. Nie miałem żadnych dokumentów, które mógłbym pokazać, bo te obowiązywały dopiero szesnastolatków. Gdybym powiedział, że jestem za młody, Niemiec mógłby pomyśleć , że kłamię i może zabiłby mnie na miejscu. Dlatego razem z innymi znalazłem się pod ścianą - opowiada ksiądz o wydarzeniach sprzed 63 lat.
   Pod murem stało około 100 osób. Wszyscy byli śmiertelnie przerażeni: naprzeciw stał skierowany w ich stronę karabin maszynowy. Między sobą szeptali, że Niemcy spędzają ludzi, aby pokazać, jak karze się za odmowę kopania okopów. Sytuacja była beznadziejna. Uciekać? Dokąd: Niemców było dużo za dużo, wszyscy uzbrojeni. Trwało to około dwóch godzin.

Dziennik Polski 19 maja 2007
DZIENNIK PROSZOWICKI

Po tym czasie Niemcy zwolnili wszystkie kobiety, a mężczyzn, blisko 40 osób, załadowali na samochód i wywieźli w kierunku miejscowości Wąsosz. Wszystkich wysadzili w miejscu zwanym Wodnicą. Poprowadzili wzdłuż rzeki Białki (dopływ Pilicy) na zaorane wzniesienie.
    - Wtedy podzielili nas na grupy i kazali kopać doły. Pilnowali nas trzej żandarmi z bronią automatyczną gotową do strzału. Co robić? Niektórzy zaczęli płakać, bo doskonale wiedzieliśmy, po co te doły kopiemy. Szło nam to bardzo wolno. Niektórzy szeptali, żeby rzucić się na Niemców. Kto zginie to zginie, ale zawsze ktoś ocaleje... Gdy potem o tym myślałem, doszedłem do wniosku, że na ucieczkę nie mieliśmy szans. Byliśmy na otwartym terenie. Do najbliższych zarośli - półtora kilometra. Wystrzelaliby nas, zanim byśmy tam dobiegli. Nawet gdyby ktoś zdołał zbiec, to w mieście stacjonował silny oddział żandarmerii niemiekiej, którym dowodził niejaki Gipre, morderca. Przy pomocy psów na pewno wszystkich prędzej czy później by wyłapali. Miałem różne odczucia. Nie powinni mnie zabić bo byłem małoletni. Ale oni o tym nie wiedzieli, a ja chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co nas czeka.
   Po około 30 minutach od strony miejsca, w którym wysadzono pojmanych z samochodu, nadjechał na białym koniu Niemiec, który kierował budową okopów. Możliwości były dwie: albo przyjechał uwolnić więźniów, albo będzie przyglądał się egzekucji.
- Gdy podjechał, strasznie nas sklął. Zagroził, że jak jeszcze raz nie przyjdziemy do pracy, to wszystkich powywiesza. A teraz "Raus nach hause!". Potem jeszcze coś mówił, ale ja już tego nie słyszałem. Zacząłem biec w stronę rzeki. Pomyślałem, że może będą strzelać, więc dałem nurka w wodę.

Małe triumfy

   Do końca nie wiadomo, co było przyczyną ocalenia. Podobno kobiety, które uwolniono, uprosiły Niemca nazwiskiem von Pauli, który pełnił rolę okupacyjnego zarządcy miasta, o interwencję. Niemcy mogli też wziąć pod uwagę fakt, że w okolicy działała bardzo silna partyzantka ("Na mojej ulicy, gdzie było chyba 70 numerów, mieszkał około 30 partyzantów"). Okupanci mogli się bać odwetu z ich strony. Poza tym część ludności do kopania okopów udawała się bez sprzeciwu.
   Z domu Drajczyków do pracy chodził właśnie nastoletni Stanisław (ojciec starał się utrzymać rodzinę: pracował jako szewc i nielegalnie garbował skóry). Na miarę możliwości starali się Niemcom dokuczać. Polegało to na drobnym sabotażu. Jeżeli pięcioosobowa brygada miała w ciągu dniówki wykonać 30 sztuk faszyny (używanej do wzmacniania ścian okopów), to normę wykonywało się dzięki podkradaniu faszyny już oddanej i przekładaniu na miejsce rzekomo właśnie wykonanej. Można było też niszczyć narzędzia, co przychodziło o tyle łatwo, że wykonywane maszynowo styliska do łopat były bardzo kruche.
- Innym razem Niemiec wyznaczył mnie do kopania rowu. Miał być długi na sześć metrów i głęboki na 1,8 metra. U góry miał mieć 1,2 metra zerokości, na dole 60 cm. Teren był twardy i nie mogłem dać sobie z tym rady. Wszyscy inni pracownicy juz poszli. Nawet ten Niemiec mi pomagał. W pewnym momencie przeskakujc nad wykopem zgubił cały plik bloczkow na dożywianie. Wskoczyłwm do okpou i jeden z bloczków oddałem Niemcowi, resztę chowając do kieszeni. Nie zauważył tego i jeszcze mi dziękował.

Dziennik Polski 19 maja 2007
DZIENNIK PROSZOWICKI

Epidemia

Te małe triumfy nie mogły jednak przesłonić okropności wojny. Takich jak epidemia tyfusu, która wybuchła wkrótce po deportacji ludności żydowskiej. Zmarło wtedy około 300-400 osób. Były przypadki szczególnie tragiczne. Jeden z sąsiadów, Polak przesiedlony z Wrześni, miał pięcioosobową rodzinę. Wszyscy zmarli: on, jego żona i troje dzieci... Trumny ze zmarłymi ksiądz święcił przed kościołem, stamtąd trafiały na cmentarz. Do środka nie wolno było ich wnosić. Do kościoła nie wchodziły również osoby, które miały chorych w rodzinie.
   Stanisław Drajczyk też zachorowal na tyfus, ale było to już po wojnie, w sierpniu 1945 roku.
   - Byłem w harcerstwie. Pamiętam, że pojechaliśmy do Częstochowy i spaliśmy na strychu. Było zimo, a jeszcze jeden z kolegów ściągnął ze mnie koc. Już rano czułem się bardzo zle. Byłem słaby. To przeziębienie zmieniło się w tyfus. Gorączkę małem przez 11 dni. Zostałem uratowany dzięki zastrzykom. Została ze mnie skóra i kości. Ważyłem około 30-40 kilogramów. Dopiero w grudniu po raz pierwszy mogłem wyjść na pole. Z siedmiu osób, które wtedy zachorowały, jako jedyny przeżyłem - wspomina.

U orionistów

   Niedługo później Stanisław Drajczyk wstąpił do niższego seminarium duchownego, a potem do zakonu. Jest członkiem Zgromadzenia Małe Dzieło Boskiej Opatrzności, założonego przez Alojzego Orione (stąd nazywa się ich orionistami). Jego celem jest m.in. pomoc osobom starym i zagubionej młodzieży.
   Powojenne losy ks. Drajczyka są nie mniej frapujące niż okupacjne wspomnienia. W roku 1960, gdy pracował w Bolesławiu koło Olkusza, wraz z kilkoma kolegami został zatrzymany i skazany na miesiące więzienia. Powodem było odprawianie nabożeństw w miejscach. które według ówczesnej władzy nie spełniały wymogów stawianych obiektom kultu.
   - Ponieważ kościół przejęli "księża patrioci", odprawialiśmy msze w dwóch kaplicach i w niewykończonych domach prywatnych, które udostępniali nam właściciele. To nie spodobało się władzom.


Ukarano nas kolegium, a ponieważ nie chcieliśmy zapłacić, zamieniono karę na więzienie - mówi. Z zasądzonych dwóch miesięcy w katowickim więzieniu śledczym spędził 2 tygodnie.
   Przygód z ludową władzą było więcej. Próbowano go nawet nakłonić do współpracy z Służbą Bezpieczeństw, ale jak mówi: ""Powiedziałem im gdzie ich mam, i dali mi spokój". Za to w każdej niemal parafii, w której przyszło mu pracować, pozostawił po sobie trwałą pamiątkę. W latach 1967-1972 kierował budową potężnej świątyni pw. Matki Bożej Matki Kościoła w Kaliszu.
- Do budowy zużyliśmy 950 ton cementu i 200 ton stali. Wybudować kościół w tamtych czasach nie było łatwo. Nie dało się normalnie kupić żadnych materiałów budowlanych. Zwykłą betoniarkę załatwialiśmy za pośrednictwem ministerstwa. Czego nie udało się kupić za złotówki, załatwialiśmy za dolary. Na potrzeby kościoła w Kaliszu sprzedano bodaj dwa domy w Chicago - mówi.
   Na przełomie lat 70 i 80 przygotował budowę kościoła w Przegini Duchownej, ale zanim na dobre się rozpoczęła - został przeniesiony do Płochocina koło Warszawy. Od 17 lat kieruje parafią w Zielenicach. Tam zasłynął jako budowniczy największej w Polsce Drogi Krzyżowej, złożonej z monumentalnych rzeźb z brązu. Figury, z których każda waży około 200kg, ufundowali mieszkańcy Krakowa i kolic, parafianie z Zielenic i księża orioniści. Autorem rzeźb jest prof. Czesław Dźwigaj. Budowa trwała około dwóch lat. Ostatnia z figur stanęła w marcu 2003.
   Ksiądz Drajczyk ma nadzieję, że to nie ostatnie jego dzieło.
- Marzy mi się wybudowanie w Zielenicach sali, która mogłaby służyć ludności. Planowaliśmy też zbudować dom spokojnej starości, ale na razie zakon wstrzymał się z realizacją tego pomysłu. Mam wrażenie, że choć w latach 60. wybudować kościół było trudno, to teraz - chociaż z innych powodów - jest jeszcze trudniej.

Tekst i foto
Aleksander Gąciarz