15.03.2007 r.

"Ślady przeszłości"

   Uczniowie poszukują w swojej okolicy ciekawych obiektów, poznają ich historię i podejmują się opieki nad nimi - tak w ogromnym skrócie można przedstawić założenia programu edukacyjnego ogłoszonego przez Centrum Edukacji Obywatelskiej, a zatytułowanego ŚLADY PRZESZŁOŚCI - uczniowie adoptują zabytki.
   Do udziału w projekcie zgłosił się także Zespół Szkół Szkoła Podstawowa nr 2 i Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu.
   Pierwszym krokiem, jaki uczyniliśmy, był wybór przez młodzież zabytku. Wspólnie postanowiliśmy zbadać przeszłość i otoczyć opieką Pałac Potockich (Zamek Koniecpolskich) W ramach projektu, uczniowie podejmują różnego rodzaju działania artystyczne i edukacyjne, skierowane do rówieśników oraz dorosłych współmieszkańców miejscowości i regionu, o których sukcesywnie będziemy informowali społeczność koniecpolską. Program umożliwi uczniom spotkanie z historią bliską, spotkanie z ich "małą Ojczyzną". Koordynatorami projektu są nauczyciele języka polskiego - Edyta Bukowska oraz historii Bożena Stypka i Piotr Gęsikowski.

870 lat Chrząstochowa - Koniecpola

- to uroczystość, która rozpoczęła nasze działania w ramach projektu.

   Na mapie Polski ziemie nad Pilicą zajmują szczególne miejsce w sercach koniecpolan. Dorobek duchowy i materialny wielu pokoleń uczynił z niej miejsce urokliwe. Dzisiaj, kiedy tak często pojawia się termin edukacja regionalna, można śmiało stwierdzić, że tutaj na prawym i lewym brzegu Pilicy, edukacja ta realizowana jest od lat. Różne były koleje losu naszej miejscowości, która była świadkiem wielu wydarzeń historycznych i choć zmieniały się rządy, opcje polityczne, to w tym miejscu żyli ludzie, którzy nie opuszczali swojej ojcowizny. Pomnażali i wzbogacali dorobek kulturowy tej ziemi, z której wywodzą się rody Potockich czy Koniecpolskich.
   Dnia 24 października odbyła się uroczystość poświęcona 870 rocznicy powstania Chrząstowa i Koniecpola. Uroczystość tym ważniejsza, że w dobie powszechnej globalizacji, wiadomości na temat przeszłości własnej miejscowości stają się sprawą pierwszorzędną. Organizatorami obchodów byli: Burmistrz Miasta i Gminy Koniecpol, Towarzystwo Przyjaciół Koniecpola, Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu oraz miejscowy Dom Kultury.

   Mieszkańcy wysłuchali referatu pani Agnieszki Sobalak "Zarys dziejów Chrząstowa i Koniecpola do końca XIX wieku" oraz obejrzeli spektakl literacko - historyczny autorstwa p. Edyty Bukowskiej i p. Bożeny Stypki zatytułowany "Współczesna podróż z Tobą do przeszłości i przyszłości Koniecpola" przedstawiający dzieje Chrząstowa i Koniecpola.

   Uroczystości towarzyszyła wystawa fotograficzna autorstwa p. Bożeny Stypki i p. Małgorzaty Gołębiowskiej zatytułowana "Chrząstów w starej fotografii", a przyświecały jej słowa kardynała Karola Wojtyły "Przecież każdy z nas nosi w sobie dziedzictwo - dziedzictwo, na które pracowały pokolenia".


Obchody 870 lecia powstania Chrząstowa rozpoczęły promowanie Koniecpola wśród mieszkańców naszego regionu.
9 października 2007 r. w Urzedzie Miasta i Gminy zorganizowana została wystawa "Dzieje Chrząstowa i Koniecpola - Koniecpol w starej fotografii, rysunku i poezji".


V Gminny Konkurs Historyczny "Czy znasz historię Koniecpol"

Po raz kolejny uczniowie Koniecpolskich szkół zmagali się z historią naszego miasta. 17 stycznia 2007 roku w Zespole Szkół nr 2 im. Józefa Piłsudskiego odbył się Gminny Konkurs Historyczny pt. "Czy znasz historię Koniecpola".


Patronat nad konkursem objął - tak, jak co roku - Burmistrz Miasta i Gminy Józef Kałuża Było to już piąte spotkanie, a więc jubileuszowe, w którym uczniowie SP nr 1, SP nr 2, SPw Rudnikach, SP w Starym Koniecpolu oraz Gimnazjum nr 1 i 2 próbowali swoich sił, odpowiadając na pytania dotyczące przeszłości Koniecpola. Organizatorzy konkursu - Bożena Stypka, Agnieszka Sobalak i Piotr Gęsikowski przygotowali szereg ciekawych i różnorodnych konkurencji.


Obecnością swoją zaszczycili imprezę Prezes Towarzystwa Przyjaciół Koniecpola pani Danuta Zawadzka, Burmistrz Miasta i Gminy pan Józef Kałuża oraz Zastępca Burmistrza



W ramach naszego projektu uczniowie zrealizowali już także zadanie, którym było napisanie legendy na temat :
"Zasłyszane historie..." - dusza zamku Koniecpolskich.
   Celem konkursu było rozwijanie kreatywności uczniów, pogłębianie i poszerzanie wiedzy o historii zamku Koniecpolskich, umacnianie więzi emocjonalnych z "małą Ojczyzną" i wyrabianie przekonania o powinności gruntownego poznania dziedzictwa kulturowego własnej okolicy.
   Przedmiotem konkursu zaś napisanie legendy związanej z zamkiem Koniecpolskich.
   Przy ocenie merytorycznej pod uwagę w głównej mierze brana była fabuła pracy, czyli opowiedziana historia., przy ocenie źródłowej zakres bibliografii załączonej na końcu pracy.
   Przy ocenie językowej w głównej mierze zwracaliśmy uwagę na czystość języka polskiego, jego literacką formę i "melodyjność" języka, jakim napisana została praca, zaś przy ocenie stylistyki i ortografii kierowaliśmy się ogólnie przyjętymi zasadami stylistycznymi i ortograficznymi.
   Po analizie prac, jury postanowiło przyznać następujące miejsca:

w kategorii szkoły podstawowej :

klasy I-III
  1. miejsce - Agata Kmiecik kl. III b
  2. miejsce - Marcin Suliga kl. II b
  3. miejsce - nie przyznano

Wyróżnienie Angelika Leśniak kl. III a

klasy IV -VI
  1. miejsce - Jakub Stypka kl. V a
  2. miejsce - nie przyznano
  3. miejsce - nie przyznano
w kategorii gimnazjum:
  1. miejsce - Sylwia Żaczkiewicz kl. III a
  2. miejsce - Mikołaj Sygit kl. I b
  3. miejsce - Jakub ślęzak kl. I b

Edyta Bukowska

Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu

Poniżej zamieszczamy tekst legendy.


Sylwia Żaczkiewicz

"Poczwara"

      Zdarzyło się to wszystko w drugiej połowie szesnastego wieku, kiedy pewna część ludności kraju polskiego nadal pogrążona była w przekonaniu, iż gdzieś istnieje ten świat. Tajemniczy świat smoków i Smokogromców, którzy je ujarzmiają. (Przynajmniej wtedy, kiedy mają dobry humor; ponoć Smokogromcy najczęściej po prostu zabijają poczwary i zostawiają po sobie spalone chaty, zrównane z ziemią pola i rozniesione na cztery strony świata szczątki. Niekoniecznie smocze.) Świat magii i Magów, złych czarów i jeszcze gorszych czarownic oraz małych demonów z mniejszymi pomocnikami - chochlikami. Świat, w którym zawsze można spodziewać się tego, co niespodziewane. Ludzie owego okresu tego właśnie się spodziewali. To znaczy - spodziewaliby się, gdyby oczywiście ich chłopskie rozumy mogły to wszystko ogarnąć.
      W tamtych czasach pewna część ludności kraju polskiego nadal pogrążona była w przekonaniu, iż gdzieś istnieje inny świat. Cóż. Mieli rację.
      Nie od dziś wiadomo, że Magia panuje na świecie. Oczywiście tylko tym magicznym, nie zwykłym. Zwykły świat to ten, gdzie włada całkiem inna królowa, a nie jest ona ani odrobinę podobna do Magii. Ta królowa zwykłego świata to Fizyka. Jej królestwo jest pełne twardych zasad, wszędobylskiej logiki, granic rzeczywistości, które ostro wyznaczają racje bytu oraz całych ton zdrowego rozsądku, będącego nieodłączną częścią życia u ludzi zwykłego świata. Tak nieodłączną jak kruszonka na świeżym cieście. Po prostu musi tam być i pilnować, czy ktoś aby nie przekracza krawędzi dwóch królestw.
      Magia natomiast to całkowite przeciwieństwo Fizyki. Nie łączy ich niemal nic, naturalnie oprócz tego, że są siostrami.
      Magia jest królową, przy której nie ma miejsca na różdżki i formułki zaklęć (co oczywiście nie dociera do niektórych ludzi, przez co na każdym kroku można się spotkać z procesem jakiejś czarownicy i widowiskowym spaleniem na stosie tylko za to, że piosnka, jaką podśpiewywała przy wyrabianiu chleba, brzmiała jakoś niezwykle). Opiera się ona na sile umysłu i uczuć. Wolna niczym ptak, kieruje się instynktami i przybywa, kiedy czuje się potrzebna, ucieka spłoszona, chowając się w głębokich czeluściach, a będąc zagrożona, atakuje. Bo Magia jest nie tylko ułatwieniem życia dla leniwych Magów czy podstępnych czarownic. Ona, przybywając wraz z wiatrem o poranku, niesie ze sobą tchnienie innego życia. A potem, wieczorem, kiedy zmęczeni ludzie kładą się spać, odchodzi. Ucieka, chowając się za horyzontem wraz z zachodzącym słońcem, by pomagać ludziom po drugiej stronie. Tam, gdzie wstaje nowy dzień. Dobra królowa, która troszczy się o swych poddanych. Nikt nie może nią rządzić, zniewolić jej ani oswoić. Można tylko korzystać z tego, co ona sama oferuje.
      Nie wyklucza to jednak faktu, że zarówno leniwi Magowie jak i podstępne czarownice znaleąli sposób, żeby korzystać z Magii trochę bardziej niż się powinno.
      http://www.wizards.com/dnd/images/MM35_gallery/MM35_PG81.jpg Aleksander Koniecpolski, pan dwóch siedzib (jednej - rodowej w Chrząstowie - do której przyznawać się było mu niejako trudniej, a także drugiej - całkiem swojej, położonej w Ruściu na rzeką Nieciecz - do której przyznawania się zastrzeżeń większych nie żywił), był dobrym człowiekiem. I rozsądnym, i inteligentnym, a i ponoć dość majętnym by pierwszy lepszy gagatek za mądrego go uznawać musiał. Wszak nie przystoi żeby dziedzica z porządnie wypchaną sakiewką od głupców wyzywać! Z pozoru więc nic mu zarzucić nie było można. Ale tylko z pozoru. Aleksander Koniecpolski miał bowiem jedną miłość ogromną, do której serce jego pałało uczuciem gorącym i nadludzko silnym, a każda wolna chwila wypełniała się zaraz myślami o niej. Aleksander kochał smoki. Nie, żeby miłował same poczwary te straszne, co to, to nie. Któż mógłby się pokusić o pokochanie tych pysków koniopodobnych, tych łapsk zakończonych długimi pazurami o mocy rażenia przekraczającej moc uderzenia dobrego oręża rycerskiego, albo tych skrzydeł skórzanych, oślizgłych i błyszczących jakby się w łoju z dzikiego zwierza wytarzały? Tylko jakiś wariat kompletny, któremu brak klepki piątej, a może i czwartej. Aleksander nie był z takich, co swoje uczucia w smoczych kreaturach pokładają. On po prostu chciał zostać Smokogromcą! Mieć solidną kuszę z bełtami wielkości chłopskiego cepa, skórzany pas z ostrzami na każdą okazję, kolczugę twardości kryształu, no i srebrne kule. I groty w strzałach też srebrne. I jeszcze może srebrną tarczę. (Wszakże niewiadomo, kiedy przyjdzie zmierzyć się z jakimś wampirem czy wilkołakiem! Różnie to bywa, nawet Smokogromcy nie mogą być pewni, że jakaś maszkara nie zaczai się gdzieś na nich i nie pożre, nie bacząc na to, czy Smokogromca akurat ma przerwę obiadową, czy wypełnia niebezpieczną misję w celu uratowania społeczeństwa przed potworem ziejącym ogniem.)
      Ale, jak świat światem, a smoki smokami, tak i szlachcicowi Smokogromcą zostać nie przystawało. Hańba to dla rodu, że syn zdrowy, silny i mądry, a monstra idzie ubijać, zamiast bale w zamkach wyprawiać i ożenku dobrego dla przyjaciół swych szlachetnych szukać. Cierpiał z tego powodu Aleksander przeraźliwie, co i rusz wzdychając żałośnie, i do lasu na wędrówki samotne się wybierał, by nad losem swoim przygnębiającym podumać, a i na niego po trosze poprzeklinać pod nosem. Krążyła wtedy po Chrząstowie bajęda, jakoby smok żył w lesie pobliskim, w małej grocie pod równie niewielką Górą Trzech Wiedźm i Jednego Maga (do dziś nikt nie potrafi stwierdzić dlaczego góra ta tak się nazywała. Jeden patrycjusz znad Warty, twierdził kiedyś, że było to miejsce przeklęte, gdzie sobie i te Trzy Wiedźmy i ten Mag zloty urządzali, co zostało skwitowane jedynie wzruszeniem ramion, gdy bogacz zażądał zrównania góry z ziemią. Kto by bowiem chciał burzyć górę wiedźm a także Magów i tym samym na ich zemstę magiczną się narażać?). Złe to miało być smoczysko, o zębach ostrych i do zabijania skorych, o paszczy potężnej i o łuskach na cielsku całym. Ile w tym prawdy - trudno stwierdzić. Kilku odważnych poszło walczyć z potworem i może mogliby opowiedzieć o nim coś więcej, gdyby nie to, że już nigdy nie mieli okazji do powiedzenia czegokolwiek. Nie wrócili, ot i wszystko, zostali pewnie pożarci przez poczwarę. Smokogromcy też tam się zapuszczali i - jak się można łatwo domyśleć - również nie wracali. Czy było to spowodowane pożarciem, śmiercią ze strachu (a i takie się ponoć zdarzały), czy może wstydem, że mimo ich wysiłków smok dalej żyje - niewiadomo. Wiadomo za to, że dosyć młody wtedy jeszcze Aleksander Koniecpolski męczył się strasznie, żyjąc ze świadomością, że nie będzie mu dane ze smokiem spod Góry Trzech Wiedźm i Jednego Maga się zmierzyć. Żył więc spokojnie między dwiema swoimi siedzibami, jeżdżąc od jednej do drugiej, za każdym razem przezwyciężając pokusę, aby podczas podróży zboczyć ze szlaku przejazdu i do smoka zajść z wizytą. I żyłby tak pewnie dalej, wciąż pastwiąc się nad sobą, gdyby nie normalny przypadek. Ot, taki jakich wiele chodzi po ludziach, nie zwracając uwagi czy to chłop, czy królewicz o krwi błękitnej.
      Bo Aleksander nie był jedynym, którego świadomość istnienia smoka tak przygniatała. Podobnie rzecz się miała jeszcze u kilku osób, tyle że nie były one zainteresowane zabijaniem smoka. Nie, im chodziło przede wszystkim o górę. A raczej pagórek. A może i nawet ... pagórzątko? Góra Trzech Wiedźm i Jednego Maga była rozmiarów tak nikłych, że mało które dziecko miałoby problem z dostaniem się na jej szczyt. Bo wzniesienie mające raptem niewiele ponad pięćdziesiąt stóp nie mogło sprawiać problemów. To znaczy nie mogłoby, gdyby nie fakt, że całe było obłożone magią. Od podnóża po wierzchołek, wszędzie silne pole magiczne, runy chroniące, zaklęcia wewnętrzne i zewnętrzne, a nawet amulety poukrywane wśród listowia. No bo co za jędza chciałaby, żeby jakiś niepożądany gość zawitał na górę podczas zlotu? Góra Trzech Wiedźm i Jednego Maga była najlepszą twierdzą w okolicy i niech się schowa cała Jasna Góra razem ze swoimi zabezpieczeniami! Na szczyt tej góry nie mógł wejść żaden śmiertelnik, przede wszystkim dlatego, że o swojej śmiertelności mógł się tam dowiedzieć bardzo szybko. I dość boleśnie. Problem polegał na tym, że mieszkańcy owej góry nie wzięli pod uwagę nieśmiertelników. Nie pomyśleli, że na Górę dostać się może ktoś, kto posiada magię silniejszą niż zaklęcia i runy. A smoki - o zgrozo! - takie właśnie były. Ni to bestie barbarzyńskie, ni to inteligentne magiczne stworzenia. Po prostu smoki.

      http://groups.msn.com/ACronesCircle/pix2.msnw?action=ShowPhoto&PhotoID=201Cóż było robić? Trzy Wiedźmy (a trzeba wiedzieć, że one na Górze naprawdę zloty i sabaty urządzały, więc się pan patrycjusz znad Warty bardzo nie mylił; co prawda Mag miał z tym raczej mało wspólnego, ale przecież nikt nie jest nieomylny) wzięły swoje miotły i dosiadając ich w sposób nad wyraz wiedźmowaty oraz czarnomagiczny, przyleciały do pana Aleksandra Koniecpolskiego. Jakież było zdziwienie pana dziedzica, kiedy wróciwszy do swojej sypialni wieczorem, zastał tam trzy kobiety, wygodnie rozgoszczone i moszczące się na jego fotelach jak przekupki na swoich miejscach targowych. Kiedy już pierwsze oszołomienie minęło, a chęć wzniesienia ogromnego rabanu i jazgotu odeszła z głowy Aleksandra bezpowrotnie, zdołał się on nawet uśmiechnąć i ucieszyć na ten widok. Nieczęsto się przecież zdarza, że czarownice śmiertelników odwiedzają, nawet jeśli śmiertelnicy ci mają największe wpływy w okolicy. Usiadł przy stole, powziąwszy uprzednio postanowienie, ażeby ignorować trzy wysłużone miotły stojące obok okna. (A było to postanowienie godne największego podziwu, bo miotły te wydawały z siebie ciche mruczenie, jakby odgłos szemrania przelewanej wody w kole młyńskim; być może było to ich wykazywanie gotowości do odlotu - tego Aleksander stwierdzić nie mógł, boć przecie szlachcicowi nie wypada o magię pytać! Zresztą odnosił nieprzyjemne wrażenie, że i tak nikt by mu nie odpowiedział, a już w szczególności żadna z tych mamroczących mioteł.)
      - Azaliż, co was ku memu jestestwu przywodzi, kapryśnice? - zapytał Aleksander, zdobywając się wreszcie na odwagę, a i modląc w duchu, aby nie obudzić się rankiem z zieloną skórą i osobliwym zamiłowaniem do łapania much. Językiem.
      Panie kapryśnice widać albo nie były tak rozmowne, jakie Aleksander żywił ku temu nadzieje, albo i nie zrozumiały jego słownictwa bogatego, bo łypnęły na niego wilkiem, nic nie odpowiadając. Spróbował więc Aleksander jeszcze raz, jako że ród mu od małego wpajał, iż tylko upartość i stanowczość doprowadzić mogą do utargów jakichś większych. Czarownice nadal jednak milczały, a to było panu Aleksandrowi wyraźnie nie w smak. Jak to tak? Same do niego przyszły, a teraz ani pikną! Aleksander zaczął wręcz podejrzewać, że nawzajem na siebie jakieś zaklęcia porzucały, i że mówić im teraz nie wolno, ale powstrzymał się od powiedzenia tego na głos, kiedy jedna z wiedźm przemówiła nieoczekiwanie, uśmiechając się przy tym złośliwie.
       - A jużci! Co młody panicz taki niecierpliwy? - Wspomniany młody panicz chciał zaprzeczyć, że ani z niego panicz boć przecie już pan, ani że młodym nazywać go nie wypada, wszakże swoje lata ma. (Cóż z tego że nie tak znowu wiele?) Ale nie mógł się cosik na odwagę zdobyć. Wizja zielonej skóry i żabich odruchów nadal tkwiła mu w pamięci. - Toć nie wszystko naraz, panicz poczeka, wszystko się wyjaśni!
      Aleksander skrzywił się nieznacznie, obserwując ukradkiem czarownice. Ta, co do niego mówiła, widocznie jakaś wiedźma-matka, najważniejsza ze wszystkich mu się wydawała. Co z resztą również w wyglądzie dało się dopatrzyć, jeśliby brać pod wejrzenie jej włosy rozwiane, we wszystkie strony sterczące, paznokcie wielkie, a przy tym niemiłosiernie wprost zakrzywione czy choćby nos haczykowaty, obficie obsypany brodawkami. Ze wszystkich jednak tych skaz szpecących oblicze wiedźmy, najgorsza była blizna na szyi, widniejąca na pożółkłej, pomarszczonej skórze. Szrama ta przypominała swoim wyglądem bestie jakąś ponurą, która czyha na życie każdego, kto ośmieli się zakłócić jej spokój.
      Wiedźma-matka okazała się w rzeczywistości nie tyle matką, co siostrą dwóch pozostałych. Nie zmienia to jednak tego, że ze wszystkich czarownic z Góry, to ona rządziła. I rządzić zapewne miała jeszcze długo (choć powszednie były wśród czarownic podtrucia lub inne zamachy, jakie młodsze i zajmujące niższą pozycje wiedźmy czyniły, by dostać się do panowania). Tego dnia Aleksander dowiedział się naprawdę dużo o czarownicach, ich magicznych sztuczkach, zlotach i sabatach. I o tym, że choćby nie wiedzieć jak się starały, to smoka z jaskini pod Górą nie wypędzą. Bo - ku rozpaczy wszystkich bywających na Górze Trzech Wiedźm i Jednego Maga - smok w magicznych społecznościach był zwierzem chronionym. ściślej rzecz biorąc, chroniła go Ustawa o Ochronie Bydląt Czarnoksięskich. Ustawa, której nijak ominąć się na dało. To znaczy - jeśli się było osobą magiczną. Bo magiczne prawo do osób niemagicznych miało się jak przysłowiowe wrota od stodoły do latania.
      Sprawa więc wydawała się prosta. Aleksander - osoba niemagiczna. Smok - bydlę czarnoksięskie chronione przez ustawę dla osób magicznych. Aleksander zabija smoka, a w zamian otrzymuje dobra materialne, chwałę po grób i wdzięczność wszystkich bywalców Góry. (Oczywiście dość powściągliwą wdzięczność. Jędze i Czarodzieje to nie są rasy, które by miały znieważać swe oblicza zbyt dobrym i skorym do wdzięczności uosobieniem. Liczy się przede wszystkim reputacja!) Po prostu nienaganny zamysł.
      Następnego dnia Aleksander wybrał się na Kiermasz Smokogromców. Anonimowo. Przyodziany w czarną pelerynę i z czarnym kapturem narzuconym na głowę, śpieszył między straganami, rozglądając się uważnie, czy aby nie ma gdzieś kolczugi odpowiedniej, czy też bełtów wyjątkowo twardych, by skórę potwora z łatwością przebić mogły. Twarz skrywał w cieniu, ale nie wyróżniał się tym zanadto z tłumu. Kiermasz Smokogromców zawsze przyciągał wszelkich typów spod ciemniej gwiazdy. A to zbój jaki za bronią dla siebie po targu myszkował, a to podlec nikczemny łatwych zarobków wśród sakiewek zainteresowanych handlami poszukiwał. Kogo jak kogo, ale ludzi pookrywanych szczelnie chustami i płaszczami to tam było na pęczki.
      Przemykał więc Aleksander od stoiska do stoiska, rozglądając się uważnie za rynsztunkiem dla siebie najznakomitszym. Ciągle coś odrzucał, bo to albo skóra zbyt cienka, albo ostrze za tępe, a raz nawet kuszę zobaczył, co nie z żelaza magicznego, ale z drewna była zrobiona! Drewna! Na smoki! Cóż za pomysł, by porządnego Smokogromcę na pojedynek z bestią krwiożerczą z drewnianą kuszą wysyłać. Mógłby sobie, biedaczyna, życie dalsze przekreślić, jeśliby chciał drewnem najzwyklejszym celować w smoka całego magią wypełnionego. Ino patrzeć by się zdało, jak ginie tragicznie, przez poczwarę pożarty. Aleksandrowi w głowie się nie mieściło, jak można tak Smokogromców na pewną śmierć wysyłać.
      Długo szukał należytego dla siebie przyodziewku. Kiedy w końcu znalazł efekty jego pracy były imponujące. Buty - ze smoczej skóry, bo jakżeby inaczej - twarde jak skała, przed ogniem miały chronić. Żaden Smokogromca bez stóp sobie nie poradzi! Jakby wszak uciekał gdyby - nie daj panie Boże! - smok go zaczął gonić? Bez zdrowych stóp to i po przegranej bitwie ratunku dla siebie szukać wśród gęstwiny by nie mógł. Bo Aleksander nie był głupcem. Swoje szanse wyceniał dość nisko i na ucieczkę też musiał się gotować. Ale przeto to wyzwanie! I marzenie jego wielkie, żeby smoka w walce pokonać i bohaterem się stać. Z marzeń się nie rezygnuje, tę zasadę również jego ród mu od maleńkości wpajał.
      Kupił też Aleksander kolczugę stosowną, nie jakieś tam chuchro, tylko taką mocną i twardą niczym diament. Co prawda wśród Smokogromców krążyły pogłoski, że niby wojak opancerzony, to wojak zgnieciony, ale kto by się tam przejmował takimi bajdami! I oręż. Dużo broni, która miała zapewnić mu pewne zwycięstwo. Który przecie smok odważyłby się pokonać Smokogromcę z kolekcją dziesięciu ostrzy rzeąbionych w runy ochronne (ot tak, na wszelki wypadek), kuszą wielkości psa (którą Aleksander ledwo zdołał na ramieniu utrzymać), bełtami o grotach ostrych jak nóż rzeąnika w poniedziałkowy poranek albo mieczu tnącego magiczne artefakty? Problem polegał na tym, że smok nic o wyposażeniu Aleksandra nie wiedział. A sam Aleksander jakoś nie bardzo chciał ucinać sobie z nim pogawędki, informując przy okazji jak bardzo bestia się naraża, stając do walki z tak uzbrojonym przeciwnikiem. Szczerze powiedziawszy to nie miał pewności czy smoki umieją mówić. Zwierzęta na ogół nie mówią, a smok - było nie było - to też zwierzę. Może i wypełnione magią jak chłopski gliniany dzban piwem domowej roboty, ale jednak zwierzę. Każde zwierzę, które ma choć odrobinę przyzwoitości wie, że mówić mu nie wolno. Poza tym - zabijanie osobnika jakiejkolwiek rasy (magicznej czy też nie) jest dużo łatwiejsze, jeśli nie potrafi on mówić. Albo co gorsza - błagać o litość!
      Aleksander postanowił zrobić to w nocy. Robienie tego w nocy mogło przynieść same korzyści. Nawet smoki muszą w nocy spać. Przecież to zwierzęta. Choćby i mówiły, to zawsze będą zwierzętami. A to znaczy, że potrzebują snu.
      Aleksander postanowił zrobić to w nocy. A potem się rozmyślił.
      Nie, żeby się bał, o nie! Po prostu doszedł do wniosku, że smoki umieją się też budzić. A jeśli w nocy coś obudzi smoka, może być on jeszcze bardziej zły niż zazwyczaj. Może być wprost wściekły. Wściekłe smoki są o wiele gorsze od złych smoków, a to oznacza, że lepiej zrobić to w dzień. Wyobraźnia Aleksandra podsuwała mu drastyczne obrazy jego samego, zwęglonego jak klocek drewna w kominku, całego oklejonego czymś, co w pierwowzorze było jego opancerzeniem. Podsuwała mu także wizje budzącego się smoka, ziewającego przeciągle, z którego pyska przy tej okazji wylatuje płomień trującego ognia z trzaskającymi magicznie iskrami mocy. Złej mocy.
      Po rozważeniu wszystkich za i przeciw wynik okazał się dość przewidywalny. Najlepiej było nie robić tego w ogóle. Takiej możliwości jednakże nikt nie uwzględniał. Szlachcic nie może być tchórzem! Sprytny i przebiegły - jak najbardziej. Ale nie tchórzliwy!
      Minęły kolejne dwa dni, zanim Aleksander zdobył się na walkę ze smokiem. Był dopiero początkującym Smokogromcą (w dodatku nielegalnym!), a co za tym idzie, trochę czasu zajęło mu przygotowanie. Na samo ubieranie stracił z pół dnia!
      Kiedy wreszcie stanął na skraju lasu, w którym znajdowała się jaskinia smoka, wyglądem przypomniał młodego niedźwiedzia. Szeroki był jak trzech postawnych chłopów, a głowę miał przy tym tak małą, że wyglądała prędzej na łepek szpili, a nie czerep ludzki. Obwieszony był żelastwem wszelakim tak, że każdy jego krok zdawał się wbijać w ziemię, tym głębiej, im szybciej szedł.
      Smoka zastał śpiącego. W dzień! I cały plan wziął w łeb (a zwęglony klocek drewna zatańcował skocznie w głowie Aleksandra i rozsiadł się leniwie wśród innych jego pomysłów, burząc spokój i harmonię z rzadka w ostatnich czasach używanych komórek). Nie poddawał się jednak Aleksander, ze zmarszczonymi brwiami obserwując górę, wznoszącą się i opadającą równomiernie, jak gdyby jakaś wewnętrzna siła ją w ciągłe poruszenie wprawiała. Taką siłę mógł mieć tylko śpiący smok. Smoki są przecie ogromne i mocne! Jeden ich chuch, a wioska cała z dymem iść by mogła! Takie to są potwory podstępne i do niszczeń zdolne z tych smoków były.
      Wszedł Aleksander do jaskini, głowę uprzednio schyliwszy (toć strop jaskini dziesięciu stóp nawet nie miał!) i rozejrzał się niepewnie. Kto wie, czy maszkara nie zaczaiła się gdzie w cieniu i do ataku się nie przygotowuje? Ze smokami pewności nigdy mieć nie można, a przezorny zawsze ubezpieczony (jak to głosi stary zapis w Księdze Druidów).
      Cóż. Smoka nie było. Nie było potwora! Aleksander nie wiedział czy śmiać się ma, czy może rozpaczać. Przecież wiedźmy obiecały, że będzie potwór! I że Aleksander w nagrodę zamek dostanie, co by w tej małej siedzibie na Chrząstowie nie musiał się gnieądzić. A jak tu zamek dostać, skoro ubić wcześniej nie ma czego?
      Wyprowadziło to Aleksandra z równowagi. Jak to tak? A gdzie chwała, sława i splendor ze zwycięstwem związany? Gdzie się teraz podzieją pieśni wielbiące jego imię, których wersety poukładał już podczas ubierania? O, albo hymny na jego cześć? To wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. Nie tak to sobie wyobrażał. Powinna być walka na śmierć i życie, z której oczywiście wychodzi zwycięsko. Powinno...
      Zaraz, zaraz. W kącie pieczary, tam gdzie ściany wyraźnie się zwężały, coś spało. Pochrapywało cichutko, mlaskając co jakiś czas lub cmokając.
      Młody Smokogromca podszedł bliżej. I oniemiał.

Straszna to była bestyja! Kły miała ogromne i ostre jak iglice, a szczęki potężne i silne. Zielone cielsko pokryte było łuskami, z których w niewielkich odstępach wyrastały kolce. Pazury zakrzywione, czerwone najprawdziwszą czerwienią krwi, zdatne tylko do zabijania przez rozrywanie zbroi jakich rycerskich. Upiorny był to widok dla Aleksandra. Najbardziej przerażające były zaś rozmiary smoka, do niczego innego nie podobne. Żaden inny smok nie ma przecież niewiele ponad metr wzrostu.
      Aleksander nie ścierpiał takiej presji.
      Zemdlał.
      Kiedy się obudził nie potrafił powiedzieć, gdzie się znajduje. Przynajmniej do chwili, w której zobaczył zielony materiał baldachimu swojego łoża. Rozejrzał się niespokojnie, wypatrując, czy poczwara nie przyszła za nim (z nimi nigdy nic nie wiadomo!).http://www.tattooedsteve.com/images/treasure%20chest%201.jpg Poczwary jednakże z nim nie było. Było za to mnóstwo złota w monetach obcego nominału. I wiadomość: "Buduj zamek".
      Co by dużo nie mówić - Aleksander smoka pokonał. Może i nie w krwawym boju, a i bez wyczynów chwalebnych. Najważniejsze, że smoka później już nikt nie widział, a on fundusze na zamek pokaźne dostał. Mówi się, że maczał w tym palce jeden taki Mag, co na sabaty chciał przylatywać i tam dzikie harce z magią wyprawiać. Mogło i tak być, bo przecież Magowie to ludzie są niezrozumni dla śmiertelników i nawet pan patrycjusz znad Warty znać jego pobudek nie mógł. Aleksander zaś - jak każdy niedoszły bohater - zamek wybudował. I cóż, że na starość dopiero? Najpierw się musiał wyszaleć porządnie i bale powydawać, na których ożenku dobrego dla swych przyjaciół szukał. A smok? Smok odleciał sobie, boć nie będzie w grocie siedział, z której jakie stwory nieziemskie miejsce własne do spania urządzają! Jak nie jeden, to drugi, atrakcje turystyczną sobie widać w jego domu znaleąli. Ostatni, ubrany niczym wysłannik z czeluści piekieł i odmętów szatańskiej mocy goblinów, wypełnił czarę. Zamieszkał więc smok w okolicach Olsztyna, gdzie teren wystarczająco górzysty i skalny był, by żaden dziwny jegomość snu nie zakłócał.
      Co się zaś tyczy Góry Trzech Wiedźm i Jednego Maga, to ten sam pan, co zamek swój rodowy poprzez zabijanie smoków zdobył, jamę we wnętrzu zakopał, Górę o dobrych kilka stóp skrócił, a potem przechrzcił ją na Wzgórze św. Antoniego. Jak to mówią, strzeżonego pan Bóg strzeże!

KONIEC


Tekst legendy Agaty Kmiecik

LEGENDA O ZACZAROWANYM DZWONECZKU

       Dawno dawno temu Aleksander Koniecpolski wybudował w Koniecpolu piękny zamek murowany. W zamku tym mieszkał najbardziej znany z Koniecpolskich, hetman Stanisław Koniecpolski.
      Stanisław Koniecpolski miał ukochaną córkę Magdalenę. Magdalena była bliźniaczą siostrą zmarłego w czasie porodu Andrzeja. W czasie tego porodu zmarła też jej mama Katarzyna Żółkiewska. Zanim zmarła powiedziała Stanisławowi Koniecpolskiemu, że niech nikomu nie mówi o Magdalenie i że musi znaleźć dzwoneczek, żeby uratować córkę.
      Koniecpolski nie wiedział o co chodzi żonie, ale obiecał że będzie się opiekował Magdaleną. O Magdalenie nikt nie wiedział, tylko jedna służąca, która się nią opiekowała. Magdalena była bardzo piękna, ale nie mówiła. Stanisław Koniecpolski bardzo się tym martwił i ciągle myślał o jaki dzwoneczek chodziło żonie.
      Magdalena razem z służącą mieszkała w baszcie. W ciągu dnia się bawiła, a nocą spacerowała po parku. Stanisław Koniecpolski często ją odwiedzał , ale miał dużo pracy.
      Pewnego dnia Koniecpolski pojechał na wojnę. Kiedy był na wojnie to dostał się do niewoli. Był w niej trzy lata. W czasie niewoli bardzo się martwił o córeczkę, co robi , czy nie jest jej smutno, czy nie tęskni za nim. Martwił się o jej przyszłość. Bo jaki bogaty pan będzie chciał za żonę niemówiącą dziewczynę. Przysiągł wtedy, że jak tylko uda mu się wrócić do domu to zbuduje piękną świątynie. Może wtedy Magdalena przemówi.
       W niewoli spotkał starego Turka, który powiedział mu, że ma coś bardzo cennego dla córki. Koniecpolski się zdziwił skąd Turek wie że on ma córkę. Ale stary Turek tylko się uśmiechał i sprzedał Stanisławowi Koniecpolskiemu stary, zniszczony dzwonek. Wtedy Koniecpolskiemu przypomniały się słowa żony o dzwoneczku. Koniecpolski złościł się bardzo, że dał się oszukać staremu. Że za dużą sumę pieniędzy sprzedał mu stary dzwonek, który jeszcze do tego nie dzwonił. Ale Turek, już nic nie powiedział, tylko kiwał głową i się uśmiechał.
      Kiedy wreszcie wrócił z niewoli do domu, płakał z radości że zobaczył swoją córeczkę zdrową i taką dużą. Miał już siedem lat i była jeszcze piękniejsza. Nie miał dla nie żadnego prezentu więc dał jej dzwoneczek, który kupił od Turka. Magdalena bardzo się ucieszyła z prezentu. Kiedy poruszyła dzwoneczkiem wydał on piękny dźwięk. Koniecpolski bardzo się zdziwił, bo przecież dzwonek nie dzwonił. Kiedy dzwonek dzwonił Magdalena zaśmiała się głośno i zaczęła mówic. Koniecpolski zaczął płakać ze wzruszenia i zrozumiał dlaczego Turek mówił że jest to dar dla jego córki. Zrozumiał też dlaczego Turek przestał mówić. Dzwonek był zaczarowany, dawał moc mówienia. Każdy kto nim dzwonił mówił, a gdy przestawał dzwonić i właściciel dzwonka nie mówił.
      Magdalena ciągle bawiła się dzwonkiem, i opowiadała tacie piękne historie. Koniecpolski był bardzo szczęśliwy, że jego piękna córeczka, jest taka wesoła.
      Magdalena trzymała dzwonek w złotej skrzyni. W skrzyni trzymała też młynek, który był własnością jej mamy. Magdalena pilnowała tych swoich skarbów, i bardzo bała się by nikt ich nie ukradł.
      Pewnego razu do baszty zakradł się zły Jaś. Słyszał jak ludzie mówili, że w baszcie mieszka jakaś młoda panna i pilnuje skarbów. Jaś zakradł się nocą kiedy Magdalena i służąca spały. Zobaczył złotą skrzynię i ją zabrał. Magdalena obudziła się, ale nie mogła krzyknąć . Zanim obudziła służącą chłopak uciekł.
      Kiedy uciekał przez park, skrzynka się otworzyła i dzwoneczek wyleciał na trawę. Jaśka bardzo szybko złapano, ale dzwoneczka nie odnaleziono. Magdalena bardzo płakał. Płakała bezgłośnie wiele dni. Płakała tak, że za zamkiem powstał ogromny staw. Z żałości za dzwoneczkiem Magdalena rozchorował się i umarła. Stanisław Koniecpolski zamknął Jaśka w lochu i powiedział, że jeżeli dzwoneczek się nie odnajdzie to przestaną istnieć Koniecpolscy, i Koniecpol też nie będzie już taki piękny i znany.
      Tak też się stało. Nikt nie znalazł dzwoneczka, a zamek i Koniecpol w niedługim czasie przeszły w ręce Walewskich. Stało się to po śmierci ostatniego z rodu Jana Koniecpolskiego.
      Dopiero po II wojnie światowej, w czasie odbudowy zamku odnaleziono dzwoneczek. Został on umieszczony w gablotce w pałacu. Po odnalezieniu dzwoneczka, Koniecpol zaczął rozkwitać. Stał się małym ale bardzo ładnym miasteczkiem. Sprawdziły się słowa Stanisława Koniecpolskiego. Kiedy znajdzie się dzwoneczek, Koniecpol będzie piękny i znany. Bo ten kto nie słyszał o Koniecpolu, to znaczy że nie czyta książek.

KONIEC


Jakub Stypka
klasa 5a
Zespół Szkół
Szkoła Podstawowa nr 2

Legenda "Dziadunio"

I.

    Przed wielu, wielu laty, tam, gdzie dziś stoi pałac chrząstowski, rozciągał się folwark hr. Henryka Potockiego. Włości Potockich to duży folwark. Obejmował Borki, Magdasz, młyn, okoliczne łąki, grunty nad Białką oraz las od strony Koniecpola Starego. Sędziwy hrabia Potocki - "Dziadunio" zawsze rano objeżdżał swój majątek, gospodarskim okiem doglądał wszystkiego sam. Z zadowoleniem patrzył na rosnące łany zbóż, na ludzi pracujących na polach. Z tym pogadał, tu zajrzał. W folwarku mówiono, że dobry z niego gospodarz. Czasami do pałacu wracał dopiero na obiad. Nieraz zamykał się w swoim pokoju z miską orzeszków laskowych z miodem i czytał.


    Przy pięknej pogodzie często spacerował po parkowych alejkach, pełnych wielkich drzew, klombów i kwiatów. Siadał wtedy w cieniu drzew i obserwował bawiące się dzieci nad wodą. Kanał -"wykopanka"- płynący za pałacem był bezpiecznym miejscem do kąpania. Rosły tu piękne wierzby, dookoła było wiele starych drzew. Doskonałe miejsce do dziecięcych zabaw. Dzieci uwielbiały tu się bawić. Krzyki i śmiechy rozchodziły się po całym parku, a przestraszone wiewiórki i ptaki uciekały w popłochu.

II.

    Była piękna pogodna noc. Nad pałacem mocno świecił księżyc, oświetlając drogę do zamku. "Dziadunio" jak zawsze spacerował po okolicy. Lubił takie samotne spacery. Tym razem postanowił pójść do karczmy. Kiedy tam dotarł, było już późno. Czas szybko płynął i "Dziadunio" musiał wracać. Chcąc skrócić sobie drogę,szedł przez "Więzy".
Kiedy dochodził już do pałacu, usłyszał jakieś dziwne odgłosy; jęki, krzyki dochodzące od strony fosy. Zatrzymał się, ciarki przeszły mu po plecach. Odgłosy nasiliły się jeszcze bardziej. Przestraszony schował się za rosnące na brzegu krzaki i ......wpadł do kanału. Zastygł w bezruchu. Zza brzóz i wierzb, rosnących nad kanałem, z wody wynurzyły się jakieś niewyraźne postacie. Zaczęły wykonywać dziwne ruchy w wodzie. Były nienaturalnie skulone, wydawały jakieś dźwięki.
Dobrze przestraszony zaczął rozglądać się dookoła, szukając pomocy.
- Co teraz począć? Mówił sam do siebie. Dookoła żywej duszy. Nagle przy oficynie zauważył znaną postać. Wytężył wzrok. To Antek, syn młynarza.
- Antek, prędzej - krzyknął hrabia.
- Kto? tam? - Kogo to po nocy nosi? - zapytał Antek.
- Prędzej, prędzej! - ponaglał "Dziadunio" stojący po pas w wodzie.
- Nie gramol się, gamoniu. Prędzej!- wołał hrabia
- Boże miły! Toż to hrabia. Co hrabia tu robi?
- Pomóż mi się wydostać stąd.
Hrabia pośpiesznie opowiedział Antkowi, co się wydarzyło.
Kiedy wydostał się już na brzeg, nie myśląc już o całym zdarzeniu, szybkim krokiem podążał w kierunku pałacu. Po drodze Antek drżącym głosem szeptał:
- Wie hrabia, że to mogły być duchy. Tatuś powiadali, że w parku od dawna straszy.Opowiadał mu to ojciec, a ojcu mój dziadek.
- Ca ty gadasz Antek! - mówił coraz ciszej hrabia.
- Mówiło się, że dawny właściciel, hetman Stanisław Koniecpolski, używał do przeprowadzenia kanału - "wykopanki" jeńców, których przywiózł spod Smoleńska.
- A kanał ten długi, biegnie przecież od rzeki Pilicy aż do zamku. Wielu z nich zmarło, podczas prac przy budowie kanału, a ich ciała po dziś tam spoczywają.
Antek szedł przodem, "Dziadunio" kilka kroków za nim. Nie rozmawiali ze sobą. Hrabia raz za razem oglądał się za siebie. Kilka kroków przed pałacem stanął, popatrzył na Antka i powiedział trochę z niedowierzaniem. Więc powiadasz, że to duchy jeńców, uśmiechnął się hrabia.

III.

Minęły lata. Do pałacu biegnie dziś asfaltowa droga, a mieszkańcy chodzą na skróty, przez "Więzy" , mimo że tam nadal straszy.

Biografia:

1. Taduusz Nowak, "Historia Koniecpola".
2. Ks. Stanisław Okamfer, "Kościelne Dzieje Parafii Koniecpol".
3. Aleja Chrząstów 1914 r. zdjęcie p. Balcerowicza.
4. Jadwiga Borowska - Antoniewicz, "Dawna architektura Częstochowy i regionu w ikonografii XVII - XX w".


Marcin Suliga kl. II b
szkoła podstawowa

Legenda o Zamku Koniecpolskich

    Dawno, dawno temu za czasów panowania w Polsce Kazimierza Sprawiedliwego znakomity rycerz Bieniasz herbu Pobóg za liczne zasługi został nagrodzony obszarem ziemi w Chrząstowie i grodem pod nazwa Koniecpol. Ta piękna ziemia orna, lasów i łąk pełna przegrodzona była rzeką Pilica. Ród Pobogów zyskiwał szybko na znaczeniu i od miejscowości Koniecpol przyjął przydomek Koniecpolski. Mijały wieki, aż ojciec słynnego Hetmana Stanisława- Aleksander Koniecpolski rozpoczął budowę zamku dla swego rodu. Zamek miał być niezwykle piękny, otoczony drzewami. Aby stworzyć wspaniała budowlę, możnowładca zatrudnił budowniczego z Włoch, Mistrza Piotra Bianka z Mediolanu. To on nadzorował prace budowlane. Mury rosły do góry, ale wymagało to ciężkiej pracy wielu setek ludzi. Nie byli to mieszkańcy Koniecpola, ale jeńcy wojenni wzięci do niewoli przez Aleksandra.
    Po śmierci Aleksandra jego syn, Stanisław Koniecpolski, kontynuował budowę zamku, wykorzystując również tak jak ojciec jeńców wojennych wziętych w niewolę. Kończyli budowę zamku i kopali kanał go otaczający.
    Zamek budowano około 30 lat. Gdy zakończono prace, określano zamek jako bardzo wytworny. Mieszkańcy jego jednak nie spali spokojnie. Zdarzały się noce, gdy w komnatach zamkowych słychać było żałosne głosy. Śmiałkowie, którzy pokonywali strach i przysłuchiwali się tajemniczym odgłosom, przypuszczali, że są to jęki jeńców pracujących niegdyś przy budowie posiadłości rodu Koniecpolskich.
    Po 400 latach, spacerując wieczorną pora wokół zamku lub nad kanałem zwanym ,,Kopanka", słychać niekiedy wśród szumu starych drzew dziwne odgłosy. Kto jest odważny, niech posłucha...


Jakub Ślęzak kl. Ib
gimnazjum

LEGENDA O ZŁYM ŻELISŁAWIE CO PAŁAC W NOWOPOLU WYBUDOWAŁ

      W południowej części Wielkopolski na równinnym terenie rozciągała się osada o nazwie Nowopole. Życie w niej wyglądało jak w innych, spokojnych wioskach. Chłopi swój żywot toczyli na polach, rzemieślnicy produkowali w swych warsztatach narzędzia, dzieci pomagały w pracy na roli, a kobiety krzątały się po domach i codziennie o tej samej godzinie spotykały się w drodze do kościoła. Słowem zwykłe miejsce zamieszkania spokojnych ludzi.
       Pewnego, niczym nie różniącego się od innych dnia, osadnicy ruszyli do swoich zajęć i nie spodziewali się, że wkrótce w ich życiu pojawią się ogromne zmiany.
       W samo południe wartownicy donieśli zarządcy osady, Gustawowi Piastowiczowi, że do Nowopola zbliża się magnat Żelisław Koniecpolski. Za niespełna godzinę do drzwi Gustawa owy bogacz zapukał i wykazał swe chęci na dłuższą rozmowę. W czasie, gdy panowie rozmowę toczyli, w całej osadzie zaczęto plotkować na temat tej niespodziewanej wizyty. Nim wieczorne godziny wybiły, wszyscy mieszkańcy Nowopola zgromadzili się w domu zarządcy osady.
       Pan Piastowicz przemówił -Magnat zacny Żelisław Koniecpolski złożył mi przed paroma godzinami bardzo interesującą propozycję.
- Ciekawe co może od nas chcieć? -dopytywali się gorączkowo chłopi.
- Otóż- ciągnął dalej pan Gustaw- bogacz chce wykupić od nas nieużywane grunty i wybudować na nich swój pałac.
- Tylko skąd możemy wiedzieć, że on nie okaże się oszustem!- spytał odważnie Bolko Bieńkowski.
- Wygląda na uczciwego, a musicie wiedzieć, że taki człowiek w naszej osadzie i budowa pałacu to szansa na rozwój naszego Nowopola- odparł Gustaw.
      Ostatecznie osadnicy zgodzili się na sprzedaż ziemi Żelisławowi Koniecpolskiemu, a przekazanie aktu własności nastąpić miało wkrótce na centralnym placu osady.
       Magnat Koniecpolski zatrudnił do budowy swego pałacu bardzo liczną grupę ludzi, w tym większość z Nowopola. Dzięki ogromnej ilości złota jaką posiadał Żelisław i pracowitości robotników budowla powstała bardzo szybko, a jej właściciel wraz ze swym rodem wkrótce w niej zamieszkał.
Pan Piastowicz, który mieszkał nieopodal pałacu, zarobione złoto bardzo rozsądnie wydawał na rozwój osady. Ku uciesze mieszkańców wybudował nawet karczmę, w której mężczyźni mogli odpocząć i wybić kufel grzanego wina.
      Po jakimś czasie radość Nowopolan powoli przygasała, gdyż Żelisław Koniecpolski okazał się jednak złym człowiekiem. Cieszył się, gdy psy goniły kota i gdy kot zjadał małe ptaszki, a kiedy biedak przyszedł prosić o jałmużnę kazał go wyganiać i szczuć ogarami. Gustawa Piastowicza również dosięgła zła ręka magnata. Ponieważ jego dom znajdował się w pobliżu pałacu, na rozkaz Żelisława został przerobiony na stajnie dla koni, a właściciel przepędzony. Zarządca osady musiał zamieszkać pod mostem wraz z innymi skrzywdzonymi przez magnata.
Aby pocieszyć siebie i innych, pan Gustaw powtarzał - Jeszcze tego oszusta i zdrajcę spotka zasłużona kara.
- Człowiekowi tak bogatemu jak on ani Bóg Przenajświętszy, ani sam diabeł nic nie zrobi- odpowiadali rozżaleni osadnicy.
      Jeszcze tej samej nocy, w pięknym pałacu Żelisław Koniecpolski miał sen. Otóż śniło mu się, że najpierw przed swą posiadłością spotyka załamanego Gustawa Piastowicza, a potem w lochach swego pałacu spotyka białą zjawę, do której krzyczy:- Ja nic nie zrobiłem, nikogo nie oszukałem !
Żelisław obudził się wystraszony, był cały mokry i miał wrażenie, że w jego komnacie sypialnej jest bardzo zimno, co sprawiło, że cały się trząsł. Jednak na tym się nie skończyło, im było bliżej zimy, tym sen częściej nawiedzał magnata, a luki w nim stopniowo się wypełniały.
W tym czasie na obrzeżach Nowopola Gustaw Piastowicz coraz bardziej obawiał się tego, ze niedługo przyjdzie mu zmierzyć się z bardzo srogą zimą. Martwił się nie tyle o swój los, co o ludzi, którzy tak jak on cierpieli przez złego Żelisława. Gryzły go wyrzuty sumienia, bo przecież to za jego namową magnat sprowadził się do ich szczęśliwej dotąd osady.
      W ostatnią jesienną noc Żelisław Koniecpolski ujrzał cały sen, który tak bardzo go niepokoił, a przebiegał on w następujący sposób.
      Gdy pierwszego dnia, bardzo srogiej zimy, magnat Koniecpolski wyszedł z pałacu, ujrzał Gustawa Piastowicza, który na kolanach zaczął go błagać, aby na czas zimy przetrzymał jego i jego przyjaciół, choćby w stajni. Jednak bogacz znów pokazał swoje złe oblicze. Odtrącił przybysza na śnieg i nakazał poszczuć go psami. Podczas obiadu zły Żelisław usłyszał głos - Źle postąpiłeś! Bardzo źle!
Koniecpolski zaniepokojony tym zdarzeniem wyszedł na schody swojego pałacu, zdziwił się, gdy znów zobaczył Gustawa, który siedział pod drzwiami i pytał :- Dlaczego nas oszukałeś, a teraz nie chcesz nam pomóc?
- Ja was nie oszukałem, tylko skorzystałem z waszej naiwności- odpowiedział drwiąco okrutny bogacz.
- Proszę cię, pomóż nam. Przebaczę ci wszystko, co złego nam zrobiłeś. Pokaż, że w głębi duszy jesteś dobrym człowiekiem i nie skazuj nas na pewną śmierć- błagał Gustaw usiłując zmiękczyć serce bogacza.
Jednak mimo jego usilnych próśb pan Piastowicz znów został wygnany, a magnat Żelisław, gdy wrócił do pałacu, znów usłyszał głos - Źle postąpiłeś ! Bardzo źle !
- Skąd wołasz i kim jesteś ? - spytał bogacz, rozglądając się po komnacie.
- Nie dowiesz się tego, jeśli nie zejdziesz do lochów - odparł tajemniczy głos.
- Ale jak Cię znajdę, lochy są ogromne ? - zapytał Żelisław.
- Gdy zejdziesz na sam dół pałacu, kieruj się cały czas prosto, aż dojdziesz do miejsca, w którym będzie się paliła pochodnia i tam będę na Ciebie czekać - spokojnie odparł tajemniczy głos.
Magnat Koniecpolski natychmiast zbiegł do lochów, co wywołało ogromne zdziwienie wśród służby. Gdy otworzył ogromne drewniane drzwi, złapał szybko pochodnie i zapalił ją, a ponieważ robił to raz pierwszy osobiście, oparzył się gorąca naftą, co sprawiło mu silny ból. Jednak mimo to biegł dalej, a gdy widział już ścianę, na której paliła się pochodnia wspomniana przez zjawę, potknął się o coś i przewrócił. Kiedy podniósł się z upadku, zwolnił i spokojnym krokiem doszedł do wyznaczonego miejsca. I wtedy ogarnął go ogromny strach, ponieważ ujrzał tam białą zjawę, którą już wcześniej widywał w swych snach.
- Chyba wiesz mój drogi, czemu Cię tu wezwałam - rzekła zjawa.
- Nie ! - wydyszał ledwie żywy ze strachu magnat.
- Oszukałeś niewinnych ludzi, pozbawiłeś ich dachu nad głową, przez ciebie marzną i przymierają głodem - ciągnęła dalej zjawa - a gdy Gustaw Piastowicz zwrócił się do ciebie o pomoc, nie wykazałeś skruchy i kierując się swym złym sercem, wyrzuciłeś go z terenu swojej posiadłości, wiedząc, że zabiją ich mrozy tej srogiej zimy.
- Odejdź ode mnie ! Ja nic nie zrobiłem, nikogo nie oszukałem ! - wykrzyknął Żelisław.
      Gdy wypowiedział te słowa przypomniało mu się, że mówił je już w poprzednich snach. Bogacz wybiegł z lochów i zamknął się w swojej komnacie sypialnej. Wtedy obudził się, usiadł na łożu, zroszony potem długo zastanawiał się, czy to zdarzyło się naprawdę, czy tylko we śnie. Do rana nie zmrużył już oka, długo rozmyślał i zrozumiał, jak wielkie zło poczynił.
      Wyrzuty sumienia dręczyły Koniecpolskiego przez długi czas. Ostatecznie postanowił udać się do ludzi, których skrzywdził i w miarę możliwości naprawić swój błąd. Gdy dotarł na miejsce, znalazł już tylko ciało nieżyjącego Gustawa. Duże mrozy i ogromny żal spowodowały, ze jego organizm nie wytrzymał, a Koniecpolski zrozumiał, że ta śmierć to jego wina.
Serce okrutnego człowieka zmiękło, gdy było już za późno. Magnat nie umiał sobie wybaczyć zła, które wyrządził. Udał się do swojego pałacu, wszedł na dach najwyższej strażnicy, skoczył w dół i w ten sposób odebrał sobie życie.
      Na przełomie wieków osada Nowopole zmieniła nazwę na Koniecpol.
Po Żelisławie Koniecpolskim pozostała tylko legenda; legenda o jego złym sercu, którą opowiadają wnuczętom babcie w Koniecpolu w jesienne długie wieczory, gdy za oknami zawodzi wicher i niesie do pałacu Koniecpolskich opowieści o dawno minionych dziejach.

Koniec


Mikołaj Sygit
kl. I B

Legenda o Magicznym Dzwonie

     Dawno, dawno temu, gdy nie było jeszcze miejscowości Koniecpol, a na obecnych ziemiach Koniecpola znajdowała się miejscowość Chrząstów, dwóch mieszkańców Chrząstowa wybrało się na polowanie do pobliskiego lasu. Gdy kilka godzin wędrowali leśnymi ścieżkami i nie mogli upolować żadnej zwierzyny, postanowili odpocząć. Nagle jeden z nich zauważył wielką bryłę żelaza. Pomyśleli, że do nowopowstałej osady może przydać się żelazo. Jeden z mężczyzn postanowił wrócić do wioski i zapytać miejscowego kowala, czy żelazo będzie mu do czegoś potrzebne. Kowal powiedział, że ma wystarczającą ilość metali na potrzeby wioski, ale stwierdził, że w Chrząstowie powinien się znajdować dzwon informujący ludzi o niebezpieczeństwach i ważnych wydarzeniach. Myśliwy wziął sobie do pomocy kilku mężczyzn i wrócili do lasu po cenny metal. W lesie odszukał swojego przyjaciela, obok którego leżało bardzo wiele upolowanych zwierząt. Gdy jeden z myśliwych opowiedział drugiemu pomysły kowala, mieszczanie zaczęli zabierać kamień do osady. Dwóch myśliwych, wracając do osady, rozmawiało dużo o upolowanych zwierzętach.
     - Wędrowaliśmy tędy od rana i nie mogliśmy upolować nawet małego zająca, a ty w ciągu kilku minut upolowałeś tyle zwierzyny. Na to odparł drugi -Nie wiem, jak to się stało. To niesamowite. Myśliwy się nie mylił - to było niesamowite.
     Gdy wrócili do osady z upolowaną zwierzyną i żelazem, odbyła się narada, co zrobić z bryłą. Kowal zaproponował, aby przetopić bryłę i odlać z niej dzwon informujący mieszkańców o ważnych wydarzeniach i ewentualnych niebezpieczeństwach. Nie wszystkim podobał się ten pomysł, ale jednak zapadła decyzja o przetopieniu żelaza i odlania z niego dzwonu. Bryła była ogromna i bardzo dużo ludzi pracowało przy jej przetopieniu. Kowal czuwał nad całym procesem przetopienia i odlania dzwonu. Gdy praca nad dzwonem została zakończona, został on umieszczony w centrum osady. Był on wielki i bogato zdobiony. Gdy pierwszy raz wydobył się z niego dźwięk, był tak donośny, że ludzie z pobliskich osad przybiegali, aby zobaczyć, co się dzieje. I tak przez wiele, wiele lat dzwon znajdował się w centrum osady, oznajmiając mieszkańcom o ważnych wydarzeniach...

Rok 1443.

     Pewnego spokojnego dnia, gdy większość mieszkańców osady jeszcze spała, po osadzie zaczął się rozchodzić dźwięk dzwonu. Mieszkańcy wstali z łóżek i pobiegli w stronę dzwonu, aby zobaczyć, kto i w jakim celu dzwoni. Okazało się, że na dzwonnicy nie ma żadnego dzwonnika. Ludzie w panice szukali dzwonnika i znaleźli go w jego chacie. Dzwonnik jeszcze spał. Gdy został obudzony, zdziwił go znajmy dźwięk dzwonu. Mieszkańcy osady pytali dzwonnika, dlaczego użył dzwonu.
- Nie byłem w dzwonnicy - odpowiadał dzwonnik.
Ludzie zastanawiali się, kto inny mógł dostać się na wieżę z dzwonem.
- Tylko ja posiadam klucze do dzwonnicy - odpowiedział dzwonnik.
Mieszkańcy zdziwieni odpowiedziami dzwonnika udali się do dzwonnicy, aby sprawdzić, czy jakieś dziecko nie wkradło się do dzwonnicy. Wieża była pusta... Nie było nawet śladów jakiegokolwiek włamania. Ten fakt bardzo zdziwił wszystkich mieszkańców. Dzień trwał dalej. Mijały godziny, a dzwon nie przestawał bić. Gdy zapadał już zmrok mieszkańcy byli bardzo zaniepokojeni dziwnym zachowaniem dzwonu. Wtedy trzech najsilniejszych w osadzie mężczyzn próbowało za pomocą lin zatrzymać dzwon. Jednak nie udało im się to... Dzwon bił cała noc, aż do rana, gdy w osadzie pojawił się posłaniec z wiadomością o nadaniu praw miejskich osadzie. Wtedy mieszkańcy zrozumieli, co dzwon chciał im oznajmić, ale dalej nie wiedzieli, kto wczorajszego poranka zabił w dzwon. I tak dzwon służył mieszkańcom przez kolejne lata.

Rok 1737.

      Chrząstów przerodził się w miasto - Koniecpol. Ludzie żyli spokojnie. W mieście były organizowane jarmarki. Wiele ludzi sprowadzało się do Koniecpola. W mieście wiele się zmieniło. Ale dzwon dalej stał na swoim miejscu, służąc ludziom.
     Pewnego dnia w mieście znów zabił dzwon. Gdy mieszkańcy poszli do dzwonnicy, nie było tam dzwonnika. Tylko jeden starzec pamiętał ten dzień, gdy w 1443 roku dzwon odezwał się bez dzwonnika. Tą osobą był myśliwy, który w 1441 roku znalazł bryłę, z której został odlany dzwon. Był on już bardzo, bardzo stary. Mieszkańcy Koniecpola nie wiedzieli, dlaczego dzwon bije. Gdy w mieście panowała ogólna panika spowodowana niewyjaśnionym zachowaniem dzwonu, na główny plac miasta wyszedł starzec, który nie wiedzieć w jaki sposób przeżył ponad 300 lat. Opowiedział mieszkańcom historię sprzed ponad 300 lat,gdy dzwon zabił bez dzwonnika, oznajmiając ludziom nadanie praw miejskich. Niestety, nikt nie słuchał staruszka i większość mieszkańców wyśmiewała go. Mieszkańcy szukali rozwiązania zagadki dzwonu. Jeden z mieszczan przyprowadził starego cudotwórcę. Jednak i on nie potrafił wyjaśnić sprawy magicznego dzwonu. Mieszkańcy nie mogli już znieść hałasu, jaki wywoływał dzwon.
     Pewnego dnia dzwon przestał bić... Rozpoczęła się susza, głód i epidemia ciężkich chorób. Ludzie zrozumieli, co chciał im oznajmić dzwon. Niestety, epidemia była straszna, większość ludzi zginęła. Nie wiadomo, w jaki sposób starzec-myśliwy przetrwał epidemię i suszę.

Rok 1754.

     Zakończyły się lata głodu i chorób. Ludzie znów żyją spokojnie. Jednak dzwon znów się odzywa. Tylko niektórzy mieszkańcy przeżyli ciężkie lata, jednak opowieści o dziwnych zachowaniach dzwonu przechodzą z pokolenia na pokolenie. Gdy dzwon znów bił bez dzwonnika, ludzie wiedzieli, że coś się wydarzy. Mieszkańcy nawet nie próbowali uciszyć dzwonu. Wiedzieli, że to nie jest możliwe.
     W końcu dzwon zamilkł, ale nie został on uciszony przez ludzi. Wraz z dzwonem umilkł śmiech i radość mieszkańców. Teraz było słychać tylko odgłosy paniki i krzyki. Dzwon został uciszony przez pożar. Ogromny pożar, który niszczył wszystko, co spotkał na swej drodze. Wraz z dzwonem umilkło serce starego myśliwego, dzięki któremu w Koniecpolu znalazł się dzwon. Magiczny Dzwon już nigdy nie zabił...

Koniec legend


18.04.2007 r.

Szanowni Państwo!

Przekazujemy Państwu efekt następnego zadania wykonanego przez uczniów pracujących w realizacji projektu "Ślady przeszłości" . Tym razem są to wywiady z ludźmi, którzy mieli bezpośredni kontakt z rodziną Potockich. Pracą uczniów kierowały panie Edyta Bukowska i Bożena Stypka. Zapraszamy do czytania...

Wywiady z pracownikami Państwa Potockich

Wywiad przeprowadziła Olga Ciastko z panem Stanisławem Krzywańskim, który pracował u hrabiego Pawła Potockiego syna Henryka i Julii.

Dziękuje panu za udzielenie wywiadu.


Wywiad przeprowadził Piotr Szlacheta, uczeń kl. IIa gimnazjum z panem Stanisławem Lisem

Coraz mniej jest świadków, którzy pamiętają czasy przedwojenne, losy ludzi, którzy żyli w "starych czasach". Wśród nielicznych jest pan Stanisław Lis, który choć niewiele, ale pamięta losy rodziny Potockich - właścicieli majątku w Koniecpolu.


Wywiad przeprowadził Krzysztof Suliga kl. Ib Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu

W dniu 20 marca 2007 roku przeprowadziłem wywiad z Panią Krystyną Bączyńską z domu Pierzchała. Pani Krystyna była córką Pana Władysława Pierzchały - ogrodnika rodziny Potockich w Koniecpolu .Celem mojego wywiadu było zebranie informacji na temat rodziny Potockich, ich stosunku do pracowników i mieszkańców Koniecpola. Wywiad miał posłużyć wzbogaceniu wiedzy na temat właścicieli pałacu Koniecpolskich w związku z akcją zorganizowaną przez Centrum Edukacji Obywatelskiej pod tytułem ,,ślady Przeszłości. Uczniowie adoptują zabytki". Ostatnim właścicielem pałacu Koniecpolskich był senior rodu Potockich - Henryk.

Henryk Potocki herbu Pilawa ( ur. 20 marca 1868 w Warszawie, zm. 29 marca 1958 w Montresor we Francji ) ziemianin, polityk konserwatywny, działacz społeczny, przemysłowiec. Syn Rodryga Potockiego i Marii Niezbytkowskiej. Ożenił się 9 września 1897 w Warszawie z Julią Branicką, córką Władysława Branickiego.


Wywiad z Panią Janną Koprowską
z domu Cisowską

Przeprowadziła Sylwia Żaczkiewicz, kl. III a Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu

Janina Koprowska - urodziła się w 1918 roku, jako córka Antoniego Cisowskiego, kamerdynera Pana Hrabiego, będącego z nim w dobrych, niemal przyjacielskich stosunkach. (Jako kamerdyner towarzyszył Panu Hrabiemu chociażby w podróżach. Ze Szwecji przywiózł nawet psa.) Skończyła cztery klasy Szkoły Podstawowej w Chrząstowie oraz trzy klasy szkoły w Koniecpolu, później wyjechała do Kozich Głów, uczyła się ogrodnictwa.
     Pracę w zamku Koniecpolskich zaczęła w wieku ok. 18 lat. Zajmowała się przeważnie pomocą w kuchni(zwłaszcza podczas wizyt gości) - drobnymi sprawunkami jak, np. pomocą kucharzowi. Jednak kiedy kucharz chorował, to na nią spadały wszystkie obowiązki. W czasie wojny kręciła cygara. Za każdorazową nadwyżkę cygar dostawała przepustki - mogła, np. jeździć do Częstochowy. Zarówno ona jak i jej rodzina miała bardzo dobre stosunki z rodziną Hrabiego. Potwierdza to chociażby to, iż kiedy podczas wojny panią Janinę chciał wywieźć z Koniecpola pewien Niemiec, Hrabina wstawiła się za nią. (Niemiec ten był kulejący, miał tylko starą matkę i prawdopodobnie chciał panią Janinę do pomocy - miał zamiar wziąć z nią ślub; ona jednak nie chciała tego robić i ze strachu często spała pod schodami.) Na weselu Zofii Przybyły, z domu Cisowskiej, siostry pani Janiny, zjawili się Potoccy. Wesele to odbywało się w domu państwa Cisowskich i pojawiła się niemal cała rodzina Potockich (nie było z nimi Alberty Potockiej). Potoccy wręczyli młodej parze pieniądze w ramach prezentu. Potoccy nie wywyższali się ani w stosunku do rodziny pani Janiny, jak i do żadnej innej.


Wywiad z Henrykiem Nowakiem
i Kazimierą Nowak
o czasach pracy u hrabiego Potockiego

Przeprowadziła Małgorzata Nowak kl. IIIa Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu

      Każdy z nas przeżywa chwile, kiedy wracają wspomnienia. Powodują one łzy, ale także chwile uśmiechu. Najwięcej ciekawych historii można usłyszeć oczywiście od seniorów rodu, czyli od dziadków. Zawsze byłam ciekawa, jak babcia i dziadek poradzili sobie w życiu. Historia naszej miejscowości jest bardzo ciekawa, a oni także są jej częścią. Przy okazji dużo dowiedziałam się o Koniecpolu, a błysk w oku moich dziadków, którzy opowiadali o swojej młodości i pracy we dworze u hrabiego Potockiego, był niesamowity. Mile wspominali tamte czasy i wyraźnie tęsknili do tamtych chwil, chociaż nie zawsze było "kolorowo".
     Na stole stały trzy filiżanki z herbatą, której aromat unosił się po całym pokoju oraz ciasteczka, upieczone przez moją babcię. Tak zaczął się wieczór wspomnień...


Na zdjęciu m.in.: Pudło Stanisława, Drajczyk Genowefa, Smaga Julia, Więckowicz Józefa, Pudło Maria, Krupa Marianna i Kabała Genowefa.


Wywiad ze Stefanem Sygitem Dyrektorem OKSiR w latach 1966-1998

Przeprowadził Mikołaj Sygit kl. I b Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu

1.Dzień dobry. Czy mógłby Pan opowiedzieć o historii Pałacu ?

     - Na temat historii Koniecpola, a w tym również Pałacu nie chciałbym się za bardzo rozwodzić ze względu na to, że powstało wiele publikacji różnego typu, przy różnych okazjach ciągle się o tym wspomina, a zatem potraktuję sprawę historii Koniecpola i Pałacu bardzo ogólnikowo. Zatrzymamy się tylko nad najważniejszymi datami. W dniu 9 maja 1953 Koniecpolskie Zakłady Płyt Pilśniowych przejęły w posiadanie i użytkowanie miejscowe PAŃSTOWE GOSPODARSTWO ROLNE wraz z pracownikami, zabudowaniami i gruntami, w tym również poważnie zniszczony park podworski z murami oczywiście spalonego Pałacu, Pałacu Potockich, a przedtem Zamku Koniecpolskich. Od tej właśnie daty zaczęła się cała najnowsza historia Pałacu. Dzięki powstałym Zakładom Płyt Pilśniowych, rozbudowującym się w tym czasie, również i osiedlom robotniczym, Chrząstów, który działał, jako jednostka administracyjna na prawach gminy, przeobraża się wieś z dnia na dzień w miasto. Powstawały bloki powstawały nowe budynki mieszkalne, prywatne, dlatego że KZPP były głównym źródłem dochodów miejscowej ludności i nie tylko miejscowej, ale i okolicznych, ponieważ powiat włoszczowski, do którego wtedy dzielnica Koniecpola, obecny Chrząstów należała, nie miało absolutnie żadnego przemysłu - ludzie żyli tylko i wyłącznie z rolnictwa, ewentualnie dojeżdżali, lub emigrowali na Śląsk pobliski lub do innych większych miejscowości za pracą. Na przełomie lat 1954/58 w nowym biurowcu KZPP uruchomiono kino stałe (dotychczas do Chrząstowa dojeżdżało kino objazdowe). Związki Zawodowe zorganizowały bibliotekę i w ten sposób zaczęła się działalność kulturalno - oświatowa. Dla uatrakcyjnienia działalności kulturalnej na "wyspie" obok Pałacu wybudowano hangary na kajaki, taras do opalania, pod tarasem parkiet do tańca. Nazwano "wyspę" - przystanią kajakową nad kanałem Młynówką. Było to miejsce bardzo długo wykorzystywane na różne imprezy rekreacyjne, turystyczne, sportowe. Właśnie dzięki KZPP, kiedy KZPP przejęły "ruderę", szczątki murów zniszczone po wojnie zainteresowały biuro projektów w Warszawie.
     Projekt odbudowy Pałacu wykonany został przez Pana inżyniera Stanisława Moleckiego z Biura Projektów Przemysłu Drzewnego w Warszawie. Projekt ten został bardzo szczegółowo przeanalizowany przez wojewódzkiego konserwatora zabytków w Kielcach i 19 czerwca 1956 roku został przez niego zatwierdzony do realizacji. Tak właśnie zaczęła się odbudowa, która trwała do 19 lipca 1959 roku. Odbudowa Pałacu ograniczyła się tylko do uzupełnienia murów zewnętrznych. Wewnątrz zmieniono całkowicie układ pomieszczeń, a zatem i wewnętrzną komunikację. Wnętrze odbudowanego Pałacu nie przypominało i nadal nie przypomina pierwszej formy wnętrza Pałacu. Oddane pomieszczenia ograniczały się do parteru i I piętra. Całe II piętro, część piwnic i poddasze oraz basztę od strony zachodniej i tynki od strony wschodniej, północnej oraz zachodniej realizowano w późniejszym terminie. W 1959 roku Pałac został oddany do użytku, jako DOM MŁODEGO ROBOTNIKA, później zmieniono nazwę na KLUB FABRYCZNY, a później na ZAKŁADOWY DOM KULTURY, następnie na MIĘDZYZAKŁADOWY DOM KULTURY, w późniejszych czasach powstała nazwa ROBOTNICZY OŚRODEK KULTURY, a na końcu OŚRODEK KULTURY, SPORTU i REKREACJI. Zagospodarowano również park, odnowiono drzewostan, wytyczono alejki, zbudowano muszlę koncertową, z dzikiej sadzawki powstał basen kąpielowy, właściwie kąpielisko, ponieważ miało bardzo duże rozmiary. Wybudowano też muszlę koncertową w parku, która służy społeczności do obecnej chwili. Obok kąpieliska wytyczono miejsce stadionu. Do piłki nożnej (razem z trybunami), bieżnię (pełnowymiarową), boiska treningowe, boisko uniwersalne, asfaltowe do piłki ręcznej, siatkówki, koszykówki, a na końcu strzelnica sportowa. Był klub sportowy, który nie miał żadnego boiska wtedy i boisko wytyczono właśnie w parku, w środku parku, a zatem dewastacji uległy drzewa, nawet drzewa bardzo unikatowe.

2.Czy mógłby Pan opowiedzieć jakie imprezy były organizowane w OKSiR ?

     - Muszę zacząć od historii... Przed oddaniem do użytku byłego pałacu na działalność kulturalną, działalność kulturalna była prowadzona dzięki KZPP w sposób bardzo małowymiarowy. Do działalności kulturalnej była przeznaczona świetlica znajdująca się w obecnym biurowcu KZPP. Przy małej świetlicy znajdowała się jeszcze salka z kabiną projekcyjną kina. Główną rozrywką ludności było kino - najpierw objazdowe, a później jako stałe kino. Powstała również biblioteka. Później biblioteka została włączona do Pałacu i do biblioteki miejskiej, która mieści się do obecnej chwili. Pierwszym kierownikiem świetlicy był Pan Tadeusz Mączyński, później Jan Smolarski. Natomiast pierwszą kierowniczką KLUBU FABRYCZNEGO (już w pałacu) była Pani Maria Chełmińska z Jaronowic (gmina Nagłowice), która pracowała w latach 1958-1959, jako świetlicowa, a później od połowy listopada 1959, jako kierowniczka KLUBU FABRYCZNEGO w odbudowanym Pałacu. Następnym kierownikiem był Pan Zenon Skrobich. Pracował od 25 marca 1960 roku do 31 sierpnia 1961 roku. Następnym kierownikiem tej placówki była Pani Jadwiga Budzeń. Pracowała od 1 września do 27 listopada 1961 roku. Kolejnym kierownikiem był Pan Ryszard Bilski od 27 grudnia 1961 roku do 1 sierpnia 1962 roku. Następnym kierownikiem była Pani Bogusława Rychtarska. Kierownikiem KLUBU FABRYCZNEGO była od 8 października 1962 roku do 31 stycznia 1964 roku. Następnym kierownikiem był Pan Eligiusz Olszewski. Pracował od 16 stycznia 1964 roku do 31 stycznia 1966 roku. Kolejnym kierownikiem byłem ja. Zacząłem pracę w KZPP od 13 stycznia 1960 roku, jako pracownik produkcji (obliczanie zarobków na produkcji). Później pracowałem w Dziale Administracyjnym KZPP, skąd w 1962 roku zostałem skierowany do pracy w Domu Kultury. Pomagałem P. Kierownikowi Ryszardowi Bilskiemu, jako instruktor kulturalno-oświatowy. Dokształcałem się w Państwowej Poradni Pracy K-O we Włoszczowie, później w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach. Kończyłem, też różne kursy K-O w Związkach Zawodowych z zakresu kultury, oświaty, dorosłych form rekreacyjnych , turystyki. Szczególnie praca z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Od 1 sierpnia 1966 roku pracowałem, jako kierownik Domu Kultury. O historii wystarczy - teraz troszkę o wydarzeniach kulturalnych. Kino zostało przeniesione ze świetlicy do Pałacu. Kino pełniło główną formę rozrywki. Powstała biblioteka (przeniesiona została z byłej siedziby gminy na Chrząstowie). Powstała również filia biblioteki, która działa do tej chwili. Odbywały się różnego rodzaju odczyty, spotkania autorskie, wystawy, wystawki, wszelkiego rodzaju akademie, różne uroczystości związkowe i ogólnonarodowe. Na zewnątrz była przystań kajakowa, kąpielisko, więc odbywały się różne zloty młodzieży, festyny. To wszystko było powiązane i finansowane przez zakłady, instytucje różnego rodzaju. Jeżeli chodzi o festyny miały one szaloną frekwencję. Imprezy sportowe były łączone z imprezami rekreacyjnymi, kulturalnymi. Stadion sportowy posiadał pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej, wokół płyty boiska, bieżnię sportową, utwardzoną żużlem o nawierzchni tłuczka ceglanego. Blok imprez trwał cały dzień, później został przeniesiony na kilka dni. Ponieważ sala widowiskowa była również dla okolic jedyna, więc przybywały tutaj (zapraszało się) teatry wyjazdowe (z Kielc, z Łodzi, najczęściej z Częstochowy), estrady (głównie z Białegostoku, estrada łódzka, kielecka). Śląsk wszedł na naszą scenę dopiero w okresie, kiedy powstało województwo częstochowskie. Bardzo dobrze nawiązała się współpraca z Mysłowicami. Organizowaliśmy rajdy samochodowe, towarzyskie mecze piłki nożnej. Powstawały zespoły estradowe, teatralne (pani Rychtalska prowadziła), później ja prowadziłem zespół teatralny (uzyskałem odpowiednie kwalifikacje). Pan Wojciechowski prowadził estradę poetycką, Pan Jelonek prowadził zespół taneczny, Pan Kępski prowadził zespoły wokalne. Później powstała orkiestra dęta, prowadził ją Pan Stępniewski z Częstochowy. Bardzo szybko orkiestra uzyskała odpowiedni poziom, występowała na różnego rodzaju eliminacjach (uzyskała punktowane miejsca), a później współpraca się rozwiązała ze względu na problemy, które powstały wewnątrz orkiestry. Działalność kulturalna w Koniecpolu była bardzo, bardzo żywotna i niepozorowana, nieprzymuszona.

3. Czy mógłby Pan opowiedzieć o zjeździe rodziny Potockich ?

     - Inicjatywa zjazdu powstała dzięki Towarzystwu Przyjaciół Koniecpola (z którym współpracowaliśmy). Zjazd odbył się w dniach 15-17 październik 1993 roku. Porządek zjazdu był następujący:

15 października (piątek)

12.00-14.00 - zjazd rodu Potockich oraz rodzin z okolicznych dworów;
14.00 - wspólny obiad; 15.30 - wyjazd do miejscowości Św. Anna (autokarem) i zwiedzenie klasztoru sióstr Dominikanek (nastąpiło także spotkanie siostry zakonnej Dominikanki z wnuczką hrabiny Potockiej. Siostra zakonna opowiedziała wszystko to, co widziała, gdy w klasztorze był przechowywany Potocki, kiedy uciekł przed zbliżającym się do Koniecpola frontem armii radzieckiej. Z wieży klasztornej Św. Anny widział płonący Pałac. Pałac spłonął po przejściu frontu. Siostra Dominikanka opowiedziała wszystko, jako naoczny świadek, jak się to działo, jak się zachowywał wtedy hrabia Potocki, kiedy widział płonący Pałac.
O godzinie 19.00 była wspólna kolacja. Na kolacji byli również zaproszeni goście. Kolacja odbyła się na sali widowiskowej. Podczas kolacji odbyło się spotkanie rodziny Potockich z organizatorami i władzą administracyjną. Przeczytam zaproszenie: motto tego spotkania to: "Są wartości, które powinno się ocalić od zapomnienia". Te słowa powiedziała wnuczka Pani Potockiej. Treść zaproszenia: "W dniach 15-17 października 1993 roku, w ramach obchodów 550 rocznicy nadania naszemu miastu praw miejskich, Koniecpol ma zaszczyt gościć przedstawicieli rodu Potockich i ich przyjaciół. Z tej okazji zapraszamy Szanownych Państwa na spotkanie przy kolacji, które odbędzie się w dniu 15 października 1993 roku w sali widowiskowej domu kultury o godzinne 19.00. Podpisy: Towarzystwo Przyjaciół Koniecpola; Koniecpol dnia 15..." Tak wyglądało zaproszenie.

Następny dzień spotkania: 16 października (sobota):

9.00 - śniadanie;
11.00 - uroczysta msza św. w intencji rodzin Potockich, żyjących, zmarłych i wszystkich obecnych na spotkaniu, odsłonięta została również wtedy tablica pamiątkowa, jako epitafium z wyszczególnieniem osób zmarłych (po lewej stronie w kościele "starym"); 12.30 - przejażdżka po okolicy połączona z piknikiem na gajówce i obiadem przy ognisku;
18.00 - spotkanie z dyrektorem wydziału kultury i pełnomocnikiem wojewody częstochowskiego oraz Panią dyrektor wojewódzkiego ośrodka kultury z Częstochowy;
20.00 - kolacja i spotkanie we własnym zakresie.

Natomiast 17 października (w niedzielę):

o godzinne 9.00 śniadanie,
a o 12.00 pożegnanie z organizatorami.
Byli również na tym spotkaniu (przed kościołem, szczególnie po mszy św.), bardzo licznie zebrane osoby, które pracowały u Pana Potockiego, które pamiętały te osoby, które były na tym zjeździe i to spotkanie było bardzo luźne, takie spontaniczne, przyjacielskie odbyło się na stojąco przed kościołem św. Michała. Przedstawicielka Rodu na końcu tego programu, który przeczytałem napisała post scriptum: "Organizatorami spotkania są miejscowi ludzie, niektórzy z nich przyjdą z nami porozmawiać. Będą też osoby, które kiedyś pracowały dla naszej rodziny. Być może spotkamy miejscowe władze - tak życzyli sobie organizatorzy, ale uwaga sobota po południu - czas wolny - rozmowy i plotki we własnym gronie." To napisała Pani Wężykowa. "A więc jak będzie w Chrząstowie - tak jak sami postanowimy, więc dobrze, miło i ciekawie. Ja wierzę, że się uda. Do zobaczenia." Praktycznie rzecz biorąc udało się. Artykuły o zjeździe ukazały się w wielu gazetach, np. w "Gazecie Wyborczej". Do obecnej chwili przedstawiciele rodu przy naszych spotkaniach zawsze okazują wdzięczność i mile wspominają dni spędzone w Chrząstowie. Imprezę obsługiwał personel OKSiR, który stanął na wysokości zadania.


Ślady przeszłości na starej fotografii.