15.03.2007 r.
"Ślady przeszłości"
Uczniowie poszukują w
swojej okolicy ciekawych obiektów, poznają ich historię i podejmują się opieki
nad nimi - tak w ogromnym skrócie można przedstawić założenia
programu edukacyjnego ogłoszonego przez Centrum Edukacji Obywatelskiej, a
zatytułowanego ŚLADY PRZESZŁOŚCI - uczniowie adoptują
zabytki.
Do udziału w projekcie zgłosił się także Zespół
Szkół Szkoła Podstawowa nr 2 i Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w
Koniecpolu.
Pierwszym krokiem, jaki uczyniliśmy, był wybór
przez młodzież zabytku. Wspólnie postanowiliśmy zbadać przeszłość i otoczyć
opieką Pałac Potockich (Zamek Koniecpolskich) W ramach projektu, uczniowie
podejmują różnego rodzaju działania artystyczne i edukacyjne, skierowane do
rówieśników oraz dorosłych współmieszkańców miejscowości i regionu, o których
sukcesywnie będziemy informowali społeczność koniecpolską. Program umożliwi
uczniom spotkanie z historią bliską, spotkanie z ich "małą Ojczyzną".
Koordynatorami projektu są nauczyciele języka polskiego - Edyta Bukowska oraz
historii Bożena Stypka i Piotr Gęsikowski.
Na mapie Polski ziemie nad Pilicą zajmują
szczególne miejsce w sercach koniecpolan. Dorobek duchowy i materialny wielu
pokoleń uczynił z niej miejsce urokliwe. Dzisiaj, kiedy tak często pojawia się
termin edukacja regionalna, można śmiało stwierdzić, że tutaj na prawym i lewym
brzegu Pilicy, edukacja ta realizowana jest od lat. Różne były koleje losu
naszej miejscowości, która była świadkiem wielu wydarzeń historycznych i choć
zmieniały się rządy, opcje polityczne, to w tym miejscu żyli ludzie, którzy nie
opuszczali swojej ojcowizny. Pomnażali i wzbogacali dorobek kulturowy tej ziemi,
z której wywodzą się rody Potockich czy
Koniecpolskich.
Dnia 24 października odbyła się uroczystość
poświęcona 870 rocznicy powstania Chrząstowa i Koniecpola. Uroczystość tym
ważniejsza, że w dobie powszechnej globalizacji, wiadomości na temat przeszłości
własnej miejscowości stają się sprawą pierwszorzędną. Organizatorami obchodów
byli: Burmistrz Miasta i Gminy Koniecpol, Towarzystwo Przyjaciół Koniecpola,
Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu oraz miejscowy Dom Kultury.
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Po raz kolejny uczniowie Koniecpolskich szkół zmagali się z historią naszego miasta. 17 stycznia 2007 roku w Zespole Szkół nr 2 im. Józefa Piłsudskiego odbył się Gminny Konkurs Historyczny pt. "Czy znasz historię Koniecpola".
![]() |
Patronat nad konkursem objął - tak, jak co roku - Burmistrz Miasta i Gminy Józef Kałuża Było to już piąte spotkanie, a więc jubileuszowe, w którym uczniowie SP nr 1, SP nr 2, SPw Rudnikach, SP w Starym Koniecpolu oraz Gimnazjum nr 1 i 2 próbowali swoich sił, odpowiadając na pytania dotyczące przeszłości Koniecpola. Organizatorzy konkursu - Bożena Stypka, Agnieszka Sobalak i Piotr Gęsikowski przygotowali szereg ciekawych i różnorodnych konkurencji.
![]() |
Obecnością swoją zaszczycili imprezę Prezes Towarzystwa Przyjaciół Koniecpola pani Danuta Zawadzka, Burmistrz Miasta i Gminy pan Józef Kałuża oraz Zastępca Burmistrza
w kategorii szkoły podstawowej :
klasy I-IIIWyróżnienie Angelika Leśniak kl. III a
klasy IV -VIEdyta Bukowska
Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu
Poniżej zamieszczamy tekst legendy.
Sylwia Żaczkiewicz
"Poczwara"
Zdarzyło się to wszystko w drugiej połowie szesnastego
wieku, kiedy pewna część ludności kraju polskiego nadal pogrążona była w
przekonaniu, iż gdzieś istnieje ten świat. Tajemniczy świat smoków i
Smokogromców, którzy je ujarzmiają. (Przynajmniej wtedy, kiedy mają dobry humor;
ponoć Smokogromcy najczęściej po prostu zabijają poczwary i zostawiają po sobie
spalone chaty, zrównane z ziemią pola i rozniesione na cztery strony świata
szczątki. Niekoniecznie smocze.) Świat magii i Magów, złych czarów i jeszcze
gorszych czarownic oraz małych demonów z mniejszymi pomocnikami - chochlikami.
Świat, w którym zawsze można spodziewać się tego, co niespodziewane. Ludzie
owego okresu tego właśnie się spodziewali. To znaczy - spodziewaliby się, gdyby
oczywiście ich chłopskie rozumy mogły to wszystko
ogarnąć.
W tamtych czasach pewna część
ludności kraju polskiego nadal pogrążona była w przekonaniu, iż gdzieś istnieje
inny świat. Cóż. Mieli rację.
Nie od dziś
wiadomo, że Magia panuje na świecie. Oczywiście tylko tym magicznym, nie
zwykłym. Zwykły świat to ten, gdzie włada całkiem inna królowa, a nie jest ona
ani odrobinę podobna do Magii. Ta królowa zwykłego świata to Fizyka. Jej
królestwo jest pełne twardych zasad, wszędobylskiej logiki, granic
rzeczywistości, które ostro wyznaczają racje bytu oraz całych ton zdrowego
rozsądku, będącego nieodłączną częścią życia u ludzi zwykłego świata. Tak
nieodłączną jak kruszonka na świeżym cieście. Po prostu musi tam być i pilnować,
czy ktoś aby nie przekracza krawędzi dwóch
królestw.
Magia natomiast to całkowite
przeciwieństwo Fizyki. Nie łączy ich niemal nic, naturalnie oprócz tego, że są
siostrami.
Magia jest królową, przy
której nie ma miejsca na różdżki i formułki zaklęć (co oczywiście nie dociera do
niektórych ludzi, przez co na każdym kroku można się spotkać z procesem jakiejś
czarownicy i widowiskowym spaleniem na stosie tylko za to, że piosnka, jaką
podśpiewywała przy wyrabianiu chleba, brzmiała jakoś niezwykle). Opiera się ona
na sile umysłu i uczuć. Wolna niczym ptak, kieruje się instynktami i przybywa,
kiedy czuje się potrzebna, ucieka spłoszona, chowając się w głębokich
czeluściach, a będąc zagrożona, atakuje. Bo Magia jest nie tylko ułatwieniem
życia dla leniwych Magów czy podstępnych czarownic. Ona, przybywając wraz z
wiatrem o poranku, niesie ze sobą tchnienie innego życia. A potem, wieczorem,
kiedy zmęczeni ludzie kładą się spać, odchodzi. Ucieka, chowając się za
horyzontem wraz z zachodzącym słońcem, by pomagać ludziom po drugiej stronie.
Tam, gdzie wstaje nowy dzień. Dobra królowa, która troszczy się o swych
poddanych. Nikt nie może nią rządzić, zniewolić jej ani oswoić. Można tylko
korzystać z tego, co ona sama
oferuje.
Nie wyklucza to jednak faktu, że
zarówno leniwi Magowie jak i podstępne czarownice znaleąli sposób, żeby
korzystać z Magii trochę bardziej niż się
powinno.
Aleksander Koniecpolski, pan dwóch
siedzib (jednej - rodowej w Chrząstowie - do której przyznawać się było mu
niejako trudniej, a także drugiej - całkiem swojej, położonej w Ruściu na rzeką
Nieciecz - do której przyznawania się zastrzeżeń większych nie żywił), był
dobrym człowiekiem. I rozsądnym, i inteligentnym, a i ponoć dość majętnym by
pierwszy lepszy gagatek za mądrego go uznawać musiał. Wszak nie przystoi żeby
dziedzica z porządnie wypchaną sakiewką od głupców wyzywać! Z pozoru więc nic mu
zarzucić nie było można. Ale tylko z pozoru. Aleksander Koniecpolski miał bowiem
jedną miłość ogromną, do której serce jego pałało uczuciem gorącym i nadludzko
silnym, a każda wolna chwila wypełniała się zaraz myślami o niej. Aleksander
kochał smoki. Nie, żeby miłował same poczwary te straszne, co to, to nie. Któż
mógłby się pokusić o pokochanie tych pysków koniopodobnych, tych łapsk
zakończonych długimi pazurami o mocy rażenia przekraczającej moc uderzenia
dobrego oręża rycerskiego, albo tych skrzydeł skórzanych, oślizgłych i
błyszczących jakby się w łoju z dzikiego zwierza wytarzały? Tylko jakiś wariat
kompletny, któremu brak klepki piątej, a może i czwartej. Aleksander nie był z
takich, co swoje uczucia w smoczych kreaturach pokładają. On po prostu chciał
zostać Smokogromcą! Mieć solidną kuszę z bełtami wielkości chłopskiego cepa,
skórzany pas z ostrzami na każdą okazję, kolczugę twardości kryształu, no i
srebrne kule. I groty w strzałach też srebrne. I jeszcze może srebrną tarczę.
(Wszakże niewiadomo, kiedy przyjdzie zmierzyć się z jakimś wampirem czy
wilkołakiem! Różnie to bywa, nawet Smokogromcy nie mogą być pewni, że jakaś
maszkara nie zaczai się gdzieś na nich i nie pożre, nie bacząc na to, czy
Smokogromca akurat ma przerwę obiadową, czy wypełnia niebezpieczną misję w celu
uratowania społeczeństwa przed potworem ziejącym
ogniem.)
Ale, jak świat światem, a smoki
smokami, tak i szlachcicowi Smokogromcą zostać nie przystawało. Hańba to dla
rodu, że syn zdrowy, silny i mądry, a monstra idzie ubijać, zamiast bale w
zamkach wyprawiać i ożenku dobrego dla przyjaciół swych szlachetnych szukać.
Cierpiał z tego powodu Aleksander przeraźliwie, co i rusz wzdychając żałośnie, i
do lasu na wędrówki samotne się wybierał, by nad losem swoim przygnębiającym
podumać, a i na niego po trosze poprzeklinać pod nosem. Krążyła wtedy po
Chrząstowie bajęda, jakoby smok żył w lesie pobliskim, w małej grocie pod równie
niewielką Górą Trzech Wiedźm i Jednego Maga (do dziś nikt nie potrafi stwierdzić
dlaczego góra ta tak się nazywała. Jeden patrycjusz znad Warty, twierdził
kiedyś, że było to miejsce przeklęte, gdzie sobie i te Trzy Wiedźmy i ten Mag
zloty urządzali, co zostało skwitowane jedynie wzruszeniem ramion, gdy bogacz
zażądał zrównania góry z ziemią. Kto by bowiem chciał burzyć górę wiedźm a także
Magów i tym samym na ich zemstę magiczną się narażać?). Złe to miało być
smoczysko, o zębach ostrych i do zabijania skorych, o paszczy potężnej i o
łuskach na cielsku całym. Ile w tym prawdy - trudno stwierdzić. Kilku odważnych
poszło walczyć z potworem i może mogliby opowiedzieć o nim coś więcej, gdyby nie
to, że już nigdy nie mieli okazji do powiedzenia czegokolwiek. Nie wrócili, ot i
wszystko, zostali pewnie pożarci przez poczwarę. Smokogromcy też tam się
zapuszczali i - jak się można łatwo domyśleć - również nie wracali. Czy było to
spowodowane pożarciem, śmiercią ze strachu (a i takie się ponoć zdarzały), czy
może wstydem, że mimo ich wysiłków smok dalej żyje - niewiadomo. Wiadomo za to,
że dosyć młody wtedy jeszcze Aleksander Koniecpolski męczył się strasznie, żyjąc
ze świadomością, że nie będzie mu dane ze smokiem spod Góry Trzech Wiedźm i
Jednego Maga się zmierzyć. Żył więc spokojnie między dwiema swoimi siedzibami,
jeżdżąc od jednej do drugiej, za każdym razem przezwyciężając pokusę, aby
podczas podróży zboczyć ze szlaku przejazdu i do smoka zajść z wizytą. I żyłby
tak pewnie dalej, wciąż pastwiąc się nad sobą, gdyby nie normalny przypadek. Ot,
taki jakich wiele chodzi po ludziach, nie zwracając uwagi czy to chłop, czy
królewicz o krwi błękitnej.
Bo Aleksander
nie był jedynym, którego świadomość istnienia smoka tak przygniatała. Podobnie
rzecz się miała jeszcze u kilku osób, tyle że nie były one zainteresowane
zabijaniem smoka. Nie, im chodziło przede wszystkim o górę. A raczej pagórek. A
może i nawet ... pagórzątko? Góra Trzech Wiedźm i Jednego Maga była rozmiarów
tak nikłych, że mało które dziecko miałoby problem z dostaniem się na jej
szczyt. Bo wzniesienie mające raptem niewiele ponad pięćdziesiąt stóp nie mogło
sprawiać problemów. To znaczy nie mogłoby, gdyby nie fakt, że całe było obłożone
magią. Od podnóża po wierzchołek, wszędzie silne pole magiczne, runy chroniące,
zaklęcia wewnętrzne i zewnętrzne, a nawet amulety poukrywane wśród listowia. No
bo co za jędza chciałaby, żeby jakiś niepożądany gość zawitał na górę podczas
zlotu? Góra Trzech Wiedźm i Jednego Maga była najlepszą twierdzą w okolicy i
niech się schowa cała Jasna Góra razem ze swoimi zabezpieczeniami! Na szczyt tej
góry nie mógł wejść żaden śmiertelnik, przede wszystkim dlatego, że o swojej
śmiertelności mógł się tam dowiedzieć bardzo szybko. I dość boleśnie. Problem
polegał na tym, że mieszkańcy owej góry nie wzięli pod uwagę nieśmiertelników.
Nie pomyśleli, że na Górę dostać się może ktoś, kto posiada magię silniejszą niż
zaklęcia i runy. A smoki - o zgrozo! - takie właśnie były. Ni to bestie
barbarzyńskie, ni to inteligentne magiczne stworzenia. Po prostu smoki.
Cóż było robić? Trzy Wiedźmy (a
trzeba wiedzieć, że one na Górze naprawdę zloty i sabaty urządzały, więc się pan
patrycjusz znad Warty bardzo nie mylił; co prawda Mag miał z tym raczej mało
wspólnego, ale przecież nikt nie jest nieomylny) wzięły swoje miotły i
dosiadając ich w sposób nad wyraz wiedźmowaty oraz czarnomagiczny, przyleciały
do pana Aleksandra Koniecpolskiego. Jakież było zdziwienie pana dziedzica, kiedy
wróciwszy do swojej sypialni wieczorem, zastał tam trzy kobiety, wygodnie
rozgoszczone i moszczące się na jego fotelach jak przekupki na swoich miejscach
targowych. Kiedy już pierwsze oszołomienie minęło, a chęć wzniesienia ogromnego
rabanu i jazgotu odeszła z głowy Aleksandra bezpowrotnie, zdołał się on nawet
uśmiechnąć i ucieszyć na ten widok. Nieczęsto się przecież zdarza, że czarownice
śmiertelników odwiedzają, nawet jeśli śmiertelnicy ci mają największe wpływy w
okolicy. Usiadł przy stole, powziąwszy uprzednio postanowienie, ażeby ignorować
trzy wysłużone miotły stojące obok okna. (A było to postanowienie godne
największego podziwu, bo miotły te wydawały z siebie ciche mruczenie, jakby
odgłos szemrania przelewanej wody w kole młyńskim; być może było to ich
wykazywanie gotowości do odlotu - tego Aleksander stwierdzić nie mógł, boć
przecie szlachcicowi nie wypada o magię pytać! Zresztą odnosił nieprzyjemne
wrażenie, że i tak nikt by mu nie odpowiedział, a już w szczególności żadna z
tych mamroczących mioteł.)
- Azaliż, co
was ku memu jestestwu przywodzi, kapryśnice? - zapytał Aleksander, zdobywając
się wreszcie na odwagę, a i modląc w duchu, aby nie obudzić się rankiem z
zieloną skórą i osobliwym zamiłowaniem do łapania much.
Językiem.
Panie kapryśnice widać albo nie
były tak rozmowne, jakie Aleksander żywił ku temu nadzieje, albo i nie
zrozumiały jego słownictwa bogatego, bo łypnęły na niego wilkiem, nic nie
odpowiadając. Spróbował więc Aleksander jeszcze raz, jako że ród mu od małego
wpajał, iż tylko upartość i stanowczość doprowadzić mogą do utargów jakichś
większych. Czarownice nadal jednak milczały, a to było panu Aleksandrowi
wyraźnie nie w smak. Jak to tak? Same do niego przyszły, a teraz ani pikną!
Aleksander zaczął wręcz podejrzewać, że nawzajem na siebie jakieś zaklęcia
porzucały, i że mówić im teraz nie wolno, ale powstrzymał się od powiedzenia
tego na głos, kiedy jedna z wiedźm przemówiła nieoczekiwanie, uśmiechając się
przy tym złośliwie.
- A jużci! Co młody
panicz taki niecierpliwy? - Wspomniany młody panicz chciał zaprzeczyć, że ani z
niego panicz boć przecie już pan, ani że młodym nazywać go nie wypada, wszakże
swoje lata ma. (Cóż z tego że nie tak znowu wiele?) Ale nie mógł się cosik na
odwagę zdobyć. Wizja zielonej skóry i żabich odruchów nadal tkwiła mu w pamięci.
- Toć nie wszystko naraz, panicz poczeka, wszystko się
wyjaśni!
Aleksander skrzywił się
nieznacznie, obserwując ukradkiem czarownice. Ta, co do niego mówiła, widocznie
jakaś wiedźma-matka, najważniejsza ze wszystkich mu się wydawała. Co z resztą
również w wyglądzie dało się dopatrzyć, jeśliby brać pod wejrzenie jej włosy
rozwiane, we wszystkie strony sterczące, paznokcie wielkie, a przy tym
niemiłosiernie wprost zakrzywione czy choćby nos haczykowaty, obficie obsypany
brodawkami. Ze wszystkich jednak tych skaz szpecących oblicze wiedźmy, najgorsza
była blizna na szyi, widniejąca na pożółkłej, pomarszczonej skórze. Szrama ta
przypominała swoim wyglądem bestie jakąś ponurą, która czyha na życie każdego,
kto ośmieli się zakłócić jej
spokój.
Wiedźma-matka okazała się w
rzeczywistości nie tyle matką, co siostrą dwóch pozostałych. Nie zmienia to
jednak tego, że ze wszystkich czarownic z Góry, to ona rządziła. I rządzić
zapewne miała jeszcze długo (choć powszednie były wśród czarownic podtrucia lub
inne zamachy, jakie młodsze i zajmujące niższą pozycje wiedźmy czyniły, by
dostać się do panowania). Tego dnia Aleksander dowiedział się naprawdę dużo o
czarownicach, ich magicznych sztuczkach, zlotach i sabatach. I o tym, że choćby
nie wiedzieć jak się starały, to smoka z jaskini pod Górą nie wypędzą. Bo - ku
rozpaczy wszystkich bywających na Górze Trzech Wiedźm i Jednego Maga - smok w
magicznych społecznościach był zwierzem chronionym. ściślej rzecz biorąc,
chroniła go Ustawa o Ochronie Bydląt Czarnoksięskich. Ustawa, której nijak
ominąć się na dało. To znaczy - jeśli się było osobą magiczną. Bo magiczne prawo
do osób niemagicznych miało się jak przysłowiowe wrota od stodoły do
latania.
Sprawa więc wydawała się prosta.
Aleksander - osoba niemagiczna. Smok - bydlę czarnoksięskie chronione przez
ustawę dla osób magicznych. Aleksander zabija smoka, a w zamian otrzymuje dobra
materialne, chwałę po grób i wdzięczność wszystkich bywalców Góry. (Oczywiście
dość powściągliwą wdzięczność. Jędze i Czarodzieje to nie są rasy, które by
miały znieważać swe oblicza zbyt dobrym i skorym do wdzięczności uosobieniem.
Liczy się przede wszystkim reputacja!) Po prostu nienaganny
zamysł.
Następnego dnia Aleksander wybrał
się na Kiermasz Smokogromców. Anonimowo. Przyodziany w czarną pelerynę i z
czarnym kapturem narzuconym na głowę, śpieszył między straganami, rozglądając
się uważnie, czy aby nie ma gdzieś kolczugi odpowiedniej, czy też bełtów
wyjątkowo twardych, by skórę potwora z łatwością przebić mogły. Twarz skrywał w
cieniu, ale nie wyróżniał się tym zanadto z tłumu. Kiermasz Smokogromców zawsze
przyciągał wszelkich typów spod ciemniej gwiazdy. A to zbój jaki za bronią dla
siebie po targu myszkował, a to podlec nikczemny łatwych zarobków wśród sakiewek
zainteresowanych handlami poszukiwał. Kogo jak kogo, ale ludzi pookrywanych
szczelnie chustami i płaszczami to tam było na
pęczki.
Przemykał więc Aleksander od
stoiska do stoiska, rozglądając się uważnie za rynsztunkiem dla siebie
najznakomitszym. Ciągle coś odrzucał, bo to albo skóra zbyt cienka, albo ostrze
za tępe, a raz nawet kuszę zobaczył, co nie z żelaza magicznego, ale z drewna
była zrobiona! Drewna! Na smoki! Cóż za pomysł, by porządnego Smokogromcę na
pojedynek z bestią krwiożerczą z drewnianą kuszą wysyłać. Mógłby sobie,
biedaczyna, życie dalsze przekreślić, jeśliby chciał drewnem najzwyklejszym
celować w smoka całego magią wypełnionego. Ino patrzeć by się zdało, jak ginie
tragicznie, przez poczwarę pożarty. Aleksandrowi w głowie się nie mieściło, jak
można tak Smokogromców na pewną śmierć
wysyłać.
Długo szukał należytego dla
siebie przyodziewku. Kiedy w końcu znalazł efekty jego pracy były imponujące.
Buty - ze smoczej skóry, bo jakżeby inaczej - twarde jak skała, przed ogniem
miały chronić. Żaden Smokogromca bez stóp sobie nie poradzi! Jakby wszak uciekał
gdyby - nie daj panie Boże! - smok go zaczął gonić? Bez zdrowych stóp to i po
przegranej bitwie ratunku dla siebie szukać wśród gęstwiny by nie mógł. Bo
Aleksander nie był głupcem. Swoje szanse wyceniał dość nisko i na ucieczkę też
musiał się gotować. Ale przeto to wyzwanie! I marzenie jego wielkie, żeby smoka
w walce pokonać i bohaterem się stać. Z marzeń się nie rezygnuje, tę zasadę
również jego ród mu od maleńkości
wpajał.
Kupił też Aleksander kolczugę
stosowną, nie jakieś tam chuchro, tylko taką mocną i twardą niczym diament. Co
prawda wśród Smokogromców krążyły pogłoski, że niby wojak opancerzony, to wojak
zgnieciony, ale kto by się tam przejmował takimi bajdami! I oręż. Dużo broni,
która miała zapewnić mu pewne zwycięstwo. Który przecie smok odważyłby się
pokonać Smokogromcę z kolekcją dziesięciu ostrzy rzeąbionych w runy ochronne (ot
tak, na wszelki wypadek), kuszą wielkości psa (którą Aleksander ledwo zdołał na
ramieniu utrzymać), bełtami o grotach ostrych jak nóż rzeąnika w poniedziałkowy
poranek albo mieczu tnącego magiczne artefakty? Problem polegał na tym, że smok
nic o wyposażeniu Aleksandra nie wiedział. A sam Aleksander jakoś nie bardzo
chciał ucinać sobie z nim pogawędki, informując przy okazji jak bardzo bestia
się naraża, stając do walki z tak uzbrojonym przeciwnikiem. Szczerze
powiedziawszy to nie miał pewności czy smoki umieją mówić. Zwierzęta na ogół nie
mówią, a smok - było nie było - to też zwierzę. Może i wypełnione magią jak
chłopski gliniany dzban piwem domowej roboty, ale jednak zwierzę. Każde zwierzę,
które ma choć odrobinę przyzwoitości wie, że mówić mu nie wolno. Poza tym -
zabijanie osobnika jakiejkolwiek rasy (magicznej czy też nie) jest dużo
łatwiejsze, jeśli nie potrafi on mówić. Albo co gorsza - błagać o
litość!
Aleksander postanowił zrobić to w
nocy. Robienie tego w nocy mogło przynieść same korzyści. Nawet smoki muszą w
nocy spać. Przecież to zwierzęta. Choćby i mówiły, to zawsze będą zwierzętami. A
to znaczy, że potrzebują snu.
Aleksander
postanowił zrobić to w nocy. A potem się
rozmyślił.
Nie, żeby się bał, o nie! Po
prostu doszedł do wniosku, że smoki umieją się też budzić. A jeśli w nocy coś
obudzi smoka, może być on jeszcze bardziej zły niż zazwyczaj. Może być wprost
wściekły. Wściekłe smoki są o wiele gorsze od złych smoków, a to oznacza, że
lepiej zrobić to w dzień. Wyobraźnia Aleksandra podsuwała mu drastyczne obrazy
jego samego, zwęglonego jak klocek drewna w kominku, całego oklejonego czymś, co
w pierwowzorze było jego opancerzeniem. Podsuwała mu także wizje budzącego się
smoka, ziewającego przeciągle, z którego pyska przy tej okazji wylatuje płomień
trującego ognia z trzaskającymi magicznie iskrami mocy. Złej
mocy.
Po rozważeniu wszystkich za i
przeciw wynik okazał się dość przewidywalny. Najlepiej było nie robić tego w
ogóle. Takiej możliwości jednakże nikt nie uwzględniał. Szlachcic nie może być
tchórzem! Sprytny i przebiegły - jak najbardziej. Ale nie
tchórzliwy!
Minęły kolejne dwa dni, zanim
Aleksander zdobył się na walkę ze smokiem. Był dopiero początkującym Smokogromcą
(w dodatku nielegalnym!), a co za tym idzie, trochę czasu zajęło mu
przygotowanie. Na samo ubieranie stracił z pół
dnia!
Kiedy wreszcie stanął na skraju
lasu, w którym znajdowała się jaskinia smoka, wyglądem przypomniał młodego
niedźwiedzia. Szeroki był jak trzech postawnych chłopów, a głowę miał przy tym
tak małą, że wyglądała prędzej na łepek szpili, a nie czerep ludzki. Obwieszony
był żelastwem wszelakim tak, że każdy jego krok zdawał się wbijać w ziemię, tym
głębiej, im szybciej szedł.
Smoka zastał
śpiącego. W dzień! I cały plan wziął w łeb (a zwęglony klocek drewna zatańcował
skocznie w głowie Aleksandra i rozsiadł się leniwie wśród innych jego pomysłów,
burząc spokój i harmonię z rzadka w ostatnich czasach używanych komórek). Nie
poddawał się jednak Aleksander, ze zmarszczonymi brwiami obserwując górę,
wznoszącą się i opadającą równomiernie, jak gdyby jakaś wewnętrzna siła ją w
ciągłe poruszenie wprawiała. Taką siłę mógł mieć tylko śpiący smok. Smoki są
przecie ogromne i mocne! Jeden ich chuch, a wioska cała z dymem iść by mogła!
Takie to są potwory podstępne i do niszczeń zdolne z tych smoków
były.
Wszedł Aleksander do jaskini, głowę
uprzednio schyliwszy (toć strop jaskini dziesięciu stóp nawet nie miał!) i
rozejrzał się niepewnie. Kto wie, czy maszkara nie zaczaiła się gdzie w cieniu i
do ataku się nie przygotowuje? Ze smokami pewności nigdy mieć nie można, a
przezorny zawsze ubezpieczony (jak to głosi stary zapis w Księdze
Druidów).
Cóż. Smoka nie było. Nie było
potwora! Aleksander nie wiedział czy śmiać się ma, czy może rozpaczać. Przecież
wiedźmy obiecały, że będzie potwór! I że Aleksander w nagrodę zamek dostanie, co
by w tej małej siedzibie na Chrząstowie nie musiał się gnieądzić. A jak tu zamek
dostać, skoro ubić wcześniej nie ma
czego?
Wyprowadziło to Aleksandra z
równowagi. Jak to tak? A gdzie chwała, sława i splendor ze zwycięstwem związany?
Gdzie się teraz podzieją pieśni wielbiące jego imię, których wersety poukładał
już podczas ubierania? O, albo hymny na jego cześć? To wszystko miało wyglądać
zupełnie inaczej. Nie tak to sobie wyobrażał. Powinna być walka na śmierć i
życie, z której oczywiście wychodzi zwycięsko.
Powinno...
Zaraz, zaraz. W kącie
pieczary, tam gdzie ściany wyraźnie się zwężały, coś spało. Pochrapywało
cichutko, mlaskając co jakiś czas lub
cmokając.
Młody Smokogromca podszedł
bliżej. I oniemiał.
Straszna to była bestyja! Kły miała ogromne i ostre jak iglice,
a szczęki potężne i silne. Zielone cielsko pokryte było łuskami, z których w
niewielkich odstępach wyrastały kolce. Pazury zakrzywione, czerwone
najprawdziwszą czerwienią krwi, zdatne tylko do zabijania przez rozrywanie zbroi
jakich rycerskich. Upiorny był to widok dla Aleksandra. Najbardziej przerażające
były zaś rozmiary smoka, do niczego innego nie podobne. Żaden inny smok nie ma
przecież niewiele ponad metr
wzrostu.
Aleksander nie ścierpiał takiej
presji.
Zemdlał.
Kiedy
się obudził nie potrafił powiedzieć, gdzie się znajduje. Przynajmniej do chwili,
w której zobaczył zielony materiał baldachimu swojego łoża. Rozejrzał się
niespokojnie, wypatrując, czy poczwara nie przyszła za nim (z nimi nigdy nic nie
wiadomo!). Poczwary jednakże z nim nie było.
Było za to mnóstwo złota w monetach obcego nominału. I wiadomość: "Buduj
zamek".
Co by dużo nie mówić - Aleksander
smoka pokonał. Może i nie w krwawym boju, a i bez wyczynów chwalebnych.
Najważniejsze, że smoka później już nikt nie widział, a on fundusze na zamek
pokaźne dostał. Mówi się, że maczał w tym palce jeden taki Mag, co na sabaty
chciał przylatywać i tam dzikie harce z magią wyprawiać. Mogło i tak być, bo
przecież Magowie to ludzie są niezrozumni dla śmiertelników i nawet pan
patrycjusz znad Warty znać jego pobudek nie mógł. Aleksander zaś - jak każdy
niedoszły bohater - zamek wybudował. I cóż, że na starość dopiero? Najpierw się
musiał wyszaleć porządnie i bale powydawać, na których ożenku dobrego dla swych
przyjaciół szukał. A smok? Smok odleciał sobie, boć nie będzie w grocie
siedział, z której jakie stwory nieziemskie miejsce własne do spania urządzają!
Jak nie jeden, to drugi, atrakcje turystyczną sobie widać w jego domu znaleąli.
Ostatni, ubrany niczym wysłannik z czeluści piekieł i odmętów szatańskiej mocy
goblinów, wypełnił czarę. Zamieszkał więc smok w okolicach Olsztyna, gdzie teren
wystarczająco górzysty i skalny był, by żaden dziwny jegomość snu nie
zakłócał.
Co się zaś tyczy Góry Trzech
Wiedźm i Jednego Maga, to ten sam pan, co zamek swój rodowy poprzez zabijanie
smoków zdobył, jamę we wnętrzu zakopał, Górę o dobrych kilka stóp skrócił, a
potem przechrzcił ją na Wzgórze św. Antoniego. Jak to mówią, strzeżonego pan Bóg
strzeże!
KONIEC
Tekst legendy Agaty Kmiecik
LEGENDA O ZACZAROWANYM DZWONECZKU
Dawno dawno temu Aleksander
Koniecpolski wybudował w Koniecpolu piękny zamek murowany. W zamku tym mieszkał
najbardziej znany z Koniecpolskich, hetman Stanisław
Koniecpolski.
Stanisław Koniecpolski miał
ukochaną córkę Magdalenę. Magdalena była bliźniaczą siostrą zmarłego w czasie
porodu Andrzeja. W czasie tego porodu zmarła też jej mama Katarzyna Żółkiewska.
Zanim zmarła powiedziała Stanisławowi Koniecpolskiemu, że niech nikomu nie mówi
o Magdalenie i że musi znaleźć dzwoneczek, żeby uratować
córkę.
Koniecpolski nie wiedział o co
chodzi żonie, ale obiecał że będzie się opiekował Magdaleną. O Magdalenie nikt
nie wiedział, tylko jedna służąca, która się nią opiekowała. Magdalena była
bardzo piękna, ale nie mówiła. Stanisław Koniecpolski bardzo się tym martwił i
ciągle myślał o jaki dzwoneczek chodziło
żonie.
Magdalena razem z służącą
mieszkała w baszcie. W ciągu dnia się bawiła, a nocą spacerowała po parku.
Stanisław Koniecpolski często ją odwiedzał , ale miał dużo
pracy.
Pewnego dnia Koniecpolski pojechał
na wojnę. Kiedy był na wojnie to dostał się do niewoli. Był w niej trzy lata. W
czasie niewoli bardzo się martwił o córeczkę, co robi , czy nie jest jej smutno,
czy nie tęskni za nim. Martwił się o jej przyszłość. Bo jaki bogaty pan będzie
chciał za żonę niemówiącą dziewczynę. Przysiągł wtedy, że jak tylko uda mu się
wrócić do domu to zbuduje piękną świątynie. Może wtedy Magdalena
przemówi.
W niewoli spotkał starego Turka,
który powiedział mu, że ma coś bardzo cennego dla córki. Koniecpolski się
zdziwił skąd Turek wie że on ma córkę. Ale stary Turek tylko się uśmiechał i
sprzedał Stanisławowi Koniecpolskiemu stary, zniszczony dzwonek. Wtedy
Koniecpolskiemu przypomniały się słowa żony o dzwoneczku. Koniecpolski złościł
się bardzo, że dał się oszukać staremu. Że za dużą sumę pieniędzy sprzedał mu
stary dzwonek, który jeszcze do tego nie dzwonił. Ale Turek, już nic nie
powiedział, tylko kiwał głową i się
uśmiechał.
Kiedy wreszcie wrócił z
niewoli do domu, płakał z radości że zobaczył swoją córeczkę zdrową i taką dużą.
Miał już siedem lat i była jeszcze piękniejsza. Nie miał dla nie żadnego
prezentu więc dał jej dzwoneczek, który kupił od Turka. Magdalena bardzo się
ucieszyła z prezentu. Kiedy poruszyła dzwoneczkiem wydał on piękny dźwięk.
Koniecpolski bardzo się zdziwił, bo przecież dzwonek nie dzwonił. Kiedy dzwonek
dzwonił Magdalena zaśmiała się głośno i zaczęła mówic. Koniecpolski zaczął
płakać ze wzruszenia i zrozumiał dlaczego Turek mówił że jest to dar dla jego
córki. Zrozumiał też dlaczego Turek przestał mówić. Dzwonek był zaczarowany,
dawał moc mówienia. Każdy kto nim dzwonił mówił, a gdy przestawał dzwonić i
właściciel dzwonka nie mówił.
Magdalena
ciągle bawiła się dzwonkiem, i opowiadała tacie piękne historie. Koniecpolski
był bardzo szczęśliwy, że jego piękna córeczka, jest taka
wesoła.
Magdalena trzymała dzwonek w
złotej skrzyni. W skrzyni trzymała też młynek, który był własnością jej mamy.
Magdalena pilnowała tych swoich skarbów, i bardzo bała się by nikt ich nie
ukradł.
Pewnego razu do baszty zakradł
się zły Jaś. Słyszał jak ludzie mówili, że w baszcie mieszka jakaś młoda panna i
pilnuje skarbów. Jaś zakradł się nocą kiedy Magdalena i służąca spały. Zobaczył
złotą skrzynię i ją zabrał. Magdalena obudziła się, ale nie mogła krzyknąć .
Zanim obudziła służącą chłopak
uciekł.
Kiedy uciekał przez park,
skrzynka się otworzyła i dzwoneczek wyleciał na trawę. Jaśka bardzo szybko
złapano, ale dzwoneczka nie odnaleziono. Magdalena bardzo płakał. Płakała
bezgłośnie wiele dni. Płakała tak, że za zamkiem powstał ogromny staw. Z żałości
za dzwoneczkiem Magdalena rozchorował się i umarła. Stanisław Koniecpolski
zamknął Jaśka w lochu i powiedział, że jeżeli dzwoneczek się nie odnajdzie to
przestaną istnieć Koniecpolscy, i Koniecpol też nie będzie już taki piękny i
znany.
Tak też się stało. Nikt nie
znalazł dzwoneczka, a zamek i Koniecpol w niedługim czasie przeszły w ręce
Walewskich. Stało się to po śmierci ostatniego z rodu Jana
Koniecpolskiego.
Dopiero po II wojnie
światowej, w czasie odbudowy zamku odnaleziono dzwoneczek. Został on umieszczony
w gablotce w pałacu. Po odnalezieniu dzwoneczka, Koniecpol zaczął rozkwitać.
Stał się małym ale bardzo ładnym miasteczkiem. Sprawdziły się słowa Stanisława
Koniecpolskiego. Kiedy znajdzie się dzwoneczek, Koniecpol będzie piękny i znany.
Bo ten kto nie słyszał o Koniecpolu, to znaczy że nie czyta książek.
KONIEC
Jakub Stypka
klasa 5a
Zespół Szkół
Szkoła Podstawowa nr
2
Legenda "Dziadunio"
I.
Przed wielu, wielu laty, tam, gdzie dziś stoi
pałac chrząstowski, rozciągał się folwark hr. Henryka Potockiego. Włości
Potockich to duży folwark. Obejmował Borki, Magdasz, młyn, okoliczne łąki,
grunty nad Białką oraz las od strony Koniecpola Starego. Sędziwy hrabia Potocki
- "Dziadunio" zawsze rano objeżdżał swój majątek, gospodarskim okiem doglądał
wszystkiego sam. Z zadowoleniem patrzył na rosnące łany zbóż, na ludzi
pracujących na polach. Z tym pogadał, tu zajrzał. W folwarku mówiono, że dobry z
niego gospodarz. Czasami do pałacu wracał dopiero na obiad. Nieraz zamykał się w
swoim pokoju z miską orzeszków laskowych z miodem i czytał.
Przy pięknej pogodzie często spacerował po parkowych alejkach, pełnych wielkich drzew, klombów i kwiatów. Siadał wtedy w cieniu drzew i obserwował bawiące się dzieci nad wodą. Kanał -"wykopanka"- płynący za pałacem był bezpiecznym miejscem do kąpania. Rosły tu piękne wierzby, dookoła było wiele starych drzew. Doskonałe miejsce do dziecięcych zabaw. Dzieci uwielbiały tu się bawić. Krzyki i śmiechy rozchodziły się po całym parku, a przestraszone wiewiórki i ptaki uciekały w popłochu.
II. Była piękna pogodna noc. Nad pałacem mocno
świecił księżyc, oświetlając drogę do zamku. "Dziadunio" jak zawsze spacerował
po okolicy. Lubił takie samotne spacery. Tym razem postanowił pójść do karczmy.
Kiedy tam dotarł, było już późno. Czas szybko płynął i "Dziadunio" musiał
wracać. Chcąc skrócić sobie drogę,szedł przez "Więzy".
Kiedy dochodził już do
pałacu, usłyszał jakieś dziwne odgłosy; jęki, krzyki dochodzące od strony fosy.
Zatrzymał się, ciarki przeszły mu po plecach. Odgłosy nasiliły się jeszcze
bardziej. Przestraszony schował się za rosnące na brzegu krzaki i ......wpadł do
kanału. Zastygł w bezruchu. Zza brzóz i wierzb, rosnących nad kanałem, z wody
wynurzyły się jakieś niewyraźne postacie. Zaczęły wykonywać dziwne ruchy w
wodzie. Były nienaturalnie skulone, wydawały jakieś dźwięki.
Dobrze
przestraszony zaczął rozglądać się dookoła, szukając pomocy.
- Co teraz
począć? Mówił sam do siebie. Dookoła żywej duszy. Nagle przy oficynie zauważył
znaną postać. Wytężył wzrok. To Antek, syn młynarza.
- Antek, prędzej -
krzyknął hrabia.
- Kto? tam? - Kogo to po nocy nosi? - zapytał Antek.
-
Prędzej, prędzej! - ponaglał "Dziadunio" stojący po pas w wodzie.
- Nie
gramol się, gamoniu. Prędzej!- wołał hrabia
- Boże miły! Toż to hrabia. Co
hrabia tu robi?
- Pomóż mi się wydostać stąd.
Hrabia pośpiesznie
opowiedział Antkowi, co się wydarzyło. Kiedy wydostał się już na
brzeg, nie myśląc już o całym zdarzeniu, szybkim krokiem podążał w kierunku
pałacu. Po drodze Antek drżącym głosem szeptał:
- Wie hrabia, że to mogły być
duchy. Tatuś powiadali, że w parku od dawna straszy.Opowiadał mu to ojciec, a
ojcu mój dziadek.
- Ca ty gadasz Antek! - mówił coraz ciszej hrabia.
-
Mówiło się, że dawny właściciel, hetman Stanisław Koniecpolski, używał do
przeprowadzenia kanału - "wykopanki" jeńców, których przywiózł spod
Smoleńska.
- A kanał ten długi, biegnie przecież od rzeki Pilicy aż do zamku.
Wielu z nich zmarło, podczas prac przy budowie kanału, a ich ciała po dziś tam
spoczywają.
Antek szedł przodem, "Dziadunio" kilka kroków za nim. Nie
rozmawiali ze sobą. Hrabia raz za razem oglądał się za siebie. Kilka kroków
przed pałacem stanął, popatrzył na Antka i powiedział trochę z niedowierzaniem.
Więc powiadasz, że to duchy jeńców, uśmiechnął się hrabia.
III.
Minęły lata. Do pałacu biegnie dziś asfaltowa droga, a mieszkańcy chodzą na skróty, przez "Więzy" , mimo że tam nadal straszy.Biografia:
1. Taduusz Nowak, "Historia Koniecpola".
2. Ks. Stanisław
Okamfer, "Kościelne Dzieje Parafii Koniecpol".
3. Aleja Chrząstów 1914 r.
zdjęcie p. Balcerowicza.
4. Jadwiga Borowska - Antoniewicz, "Dawna
architektura Częstochowy i regionu w ikonografii XVII - XX w".
Marcin Suliga kl. II b
szkoła podstawowa
Legenda o Zamku Koniecpolskich
Dawno, dawno temu za czasów panowania w
Polsce Kazimierza Sprawiedliwego znakomity rycerz Bieniasz herbu Pobóg za liczne
zasługi został nagrodzony obszarem ziemi w Chrząstowie i grodem pod nazwa
Koniecpol. Ta piękna ziemia orna, lasów i łąk pełna przegrodzona była rzeką
Pilica. Ród Pobogów zyskiwał szybko na znaczeniu i od miejscowości Koniecpol
przyjął przydomek Koniecpolski. Mijały wieki, aż ojciec słynnego Hetmana
Stanisława- Aleksander Koniecpolski rozpoczął budowę zamku dla swego rodu. Zamek
miał być niezwykle piękny, otoczony drzewami. Aby stworzyć wspaniała budowlę,
możnowładca zatrudnił budowniczego z Włoch, Mistrza Piotra Bianka z Mediolanu.
To on nadzorował prace budowlane. Mury rosły do góry, ale wymagało to ciężkiej
pracy wielu setek ludzi. Nie byli to mieszkańcy Koniecpola, ale jeńcy wojenni
wzięci do niewoli przez Aleksandra.
Po śmierci
Aleksandra jego syn, Stanisław Koniecpolski, kontynuował budowę zamku,
wykorzystując również tak jak ojciec jeńców wojennych wziętych w niewolę.
Kończyli budowę zamku i kopali kanał go otaczający.
Zamek budowano około 30 lat. Gdy zakończono prace,
określano zamek jako bardzo wytworny. Mieszkańcy jego jednak nie spali
spokojnie. Zdarzały się noce, gdy w komnatach zamkowych słychać było żałosne
głosy. Śmiałkowie, którzy pokonywali strach i przysłuchiwali się tajemniczym
odgłosom, przypuszczali, że są to jęki jeńców pracujących niegdyś przy budowie
posiadłości rodu Koniecpolskich.
Po 400 latach,
spacerując wieczorną pora wokół zamku lub nad kanałem zwanym ,,Kopanka", słychać
niekiedy wśród szumu starych drzew dziwne odgłosy. Kto jest odważny, niech
posłucha...
Jakub Ślęzak kl. Ib
gimnazjum
LEGENDA O ZŁYM ŻELISŁAWIE CO PAŁAC W NOWOPOLU WYBUDOWAŁ
W południowej części
Wielkopolski na równinnym terenie rozciągała się osada o nazwie Nowopole. Życie
w niej wyglądało jak w innych, spokojnych wioskach. Chłopi swój żywot toczyli na
polach, rzemieślnicy produkowali w swych warsztatach narzędzia, dzieci pomagały
w pracy na roli, a kobiety krzątały się po domach i codziennie o tej samej
godzinie spotykały się w drodze do kościoła. Słowem zwykłe miejsce zamieszkania
spokojnych ludzi.
Pewnego, niczym
nie różniącego się od innych dnia, osadnicy ruszyli do swoich zajęć i nie
spodziewali się, że wkrótce w ich życiu pojawią się ogromne zmiany.
W samo południe wartownicy
donieśli zarządcy osady, Gustawowi Piastowiczowi, że do Nowopola zbliża się
magnat Żelisław Koniecpolski. Za niespełna godzinę do drzwi Gustawa owy bogacz
zapukał i wykazał swe chęci na dłuższą rozmowę. W czasie, gdy panowie rozmowę
toczyli, w całej osadzie zaczęto plotkować na temat tej niespodziewanej wizyty.
Nim wieczorne godziny wybiły, wszyscy mieszkańcy Nowopola zgromadzili się w domu
zarządcy osady.
Pan Piastowicz
przemówił -Magnat zacny Żelisław Koniecpolski złożył mi przed paroma godzinami
bardzo interesującą propozycję.
- Ciekawe co może od nas chcieć? -dopytywali
się gorączkowo chłopi.
- Otóż- ciągnął dalej pan Gustaw- bogacz chce wykupić
od nas nieużywane grunty i wybudować na nich swój pałac.
- Tylko skąd możemy
wiedzieć, że on nie okaże się oszustem!- spytał odważnie Bolko Bieńkowski.
-
Wygląda na uczciwego, a musicie wiedzieć, że taki człowiek w naszej osadzie i
budowa pałacu to szansa na rozwój naszego Nowopola- odparł
Gustaw.
Ostatecznie osadnicy zgodzili się
na sprzedaż ziemi Żelisławowi Koniecpolskiemu, a przekazanie aktu własności
nastąpić miało wkrótce na centralnym placu
osady.
Magnat Koniecpolski zatrudnił do
budowy swego pałacu bardzo liczną grupę ludzi, w tym większość z Nowopola.
Dzięki ogromnej ilości złota jaką posiadał Żelisław i pracowitości robotników
budowla powstała bardzo szybko, a jej właściciel wraz ze swym rodem wkrótce w
niej zamieszkał.
Pan Piastowicz, który mieszkał nieopodal pałacu, zarobione
złoto bardzo rozsądnie wydawał na rozwój osady. Ku uciesze mieszkańców wybudował
nawet karczmę, w której mężczyźni mogli odpocząć i wybić kufel grzanego wina.
Po jakimś czasie radość Nowopolan powoli
przygasała, gdyż Żelisław Koniecpolski okazał się jednak złym człowiekiem.
Cieszył się, gdy psy goniły kota i gdy kot zjadał małe ptaszki, a kiedy biedak
przyszedł prosić o jałmużnę kazał go wyganiać i szczuć ogarami. Gustawa
Piastowicza również dosięgła zła ręka magnata. Ponieważ jego dom znajdował się w
pobliżu pałacu, na rozkaz Żelisława został przerobiony na stajnie dla koni, a
właściciel przepędzony. Zarządca osady musiał zamieszkać pod mostem wraz z
innymi skrzywdzonymi przez magnata.
Aby pocieszyć siebie i innych, pan Gustaw
powtarzał - Jeszcze tego oszusta i zdrajcę spotka zasłużona kara.
-
Człowiekowi tak bogatemu jak on ani Bóg Przenajświętszy, ani sam diabeł nic nie
zrobi- odpowiadali rozżaleni
osadnicy.
Jeszcze tej samej nocy, w
pięknym pałacu Żelisław Koniecpolski miał sen. Otóż śniło mu się, że najpierw
przed swą posiadłością spotyka załamanego Gustawa Piastowicza, a potem w lochach
swego pałacu spotyka białą zjawę, do której krzyczy:- Ja nic nie zrobiłem,
nikogo nie oszukałem !
Żelisław obudził się wystraszony, był cały mokry i
miał wrażenie, że w jego komnacie sypialnej jest bardzo zimno, co sprawiło, że
cały się trząsł. Jednak na tym się nie skończyło, im było bliżej zimy, tym sen
częściej nawiedzał magnata, a luki w nim stopniowo się wypełniały.
W tym
czasie na obrzeżach Nowopola Gustaw Piastowicz coraz bardziej obawiał się tego,
ze niedługo przyjdzie mu zmierzyć się z bardzo srogą zimą. Martwił się nie tyle
o swój los, co o ludzi, którzy tak jak on cierpieli przez złego Żelisława.
Gryzły go wyrzuty sumienia, bo przecież to za jego namową magnat sprowadził się
do ich szczęśliwej dotąd osady.
W
ostatnią jesienną noc Żelisław Koniecpolski ujrzał cały sen, który tak bardzo go
niepokoił, a przebiegał on w następujący
sposób.
Gdy pierwszego dnia, bardzo
srogiej zimy, magnat Koniecpolski wyszedł z pałacu, ujrzał Gustawa Piastowicza,
który na kolanach zaczął go błagać, aby na czas zimy przetrzymał jego i jego
przyjaciół, choćby w stajni. Jednak bogacz znów pokazał swoje złe oblicze.
Odtrącił przybysza na śnieg i nakazał poszczuć go psami. Podczas obiadu zły
Żelisław usłyszał głos - Źle postąpiłeś! Bardzo źle!
Koniecpolski
zaniepokojony tym zdarzeniem wyszedł na schody swojego pałacu, zdziwił się, gdy
znów zobaczył Gustawa, który siedział pod drzwiami i pytał :- Dlaczego nas
oszukałeś, a teraz nie chcesz nam pomóc?
- Ja was nie oszukałem, tylko
skorzystałem z waszej naiwności- odpowiedział drwiąco okrutny bogacz.
-
Proszę cię, pomóż nam. Przebaczę ci wszystko, co złego nam zrobiłeś. Pokaż, że w
głębi duszy jesteś dobrym człowiekiem i nie skazuj nas na pewną śmierć- błagał
Gustaw usiłując zmiękczyć serce bogacza.
Jednak mimo jego usilnych próśb pan
Piastowicz znów został wygnany, a magnat Żelisław, gdy wrócił do pałacu, znów
usłyszał głos - Źle postąpiłeś ! Bardzo źle !
- Skąd wołasz i kim jesteś ? -
spytał bogacz, rozglądając się po komnacie.
- Nie dowiesz się tego, jeśli nie
zejdziesz do lochów - odparł tajemniczy głos.
- Ale jak Cię znajdę, lochy są
ogromne ? - zapytał Żelisław.
- Gdy zejdziesz na sam dół pałacu, kieruj się
cały czas prosto, aż dojdziesz do miejsca, w którym będzie się paliła pochodnia
i tam będę na Ciebie czekać - spokojnie odparł tajemniczy głos.
Magnat
Koniecpolski natychmiast zbiegł do lochów, co wywołało ogromne zdziwienie wśród
służby. Gdy otworzył ogromne drewniane drzwi, złapał szybko pochodnie i zapalił
ją, a ponieważ robił to raz pierwszy osobiście, oparzył się gorąca naftą, co
sprawiło mu silny ból. Jednak mimo to biegł dalej, a gdy widział już ścianę, na
której paliła się pochodnia wspomniana przez zjawę, potknął się o coś i
przewrócił. Kiedy podniósł się z upadku, zwolnił i spokojnym krokiem doszedł do
wyznaczonego miejsca. I wtedy ogarnął go ogromny strach, ponieważ ujrzał tam
białą zjawę, którą już wcześniej widywał w swych snach.
- Chyba wiesz mój
drogi, czemu Cię tu wezwałam - rzekła zjawa.
- Nie ! - wydyszał ledwie żywy
ze strachu magnat.
- Oszukałeś niewinnych ludzi, pozbawiłeś ich dachu nad
głową, przez ciebie marzną i przymierają głodem - ciągnęła dalej zjawa - a gdy
Gustaw Piastowicz zwrócił się do ciebie o pomoc, nie wykazałeś skruchy i
kierując się swym złym sercem, wyrzuciłeś go z terenu swojej posiadłości,
wiedząc, że zabiją ich mrozy tej srogiej zimy.
- Odejdź ode mnie ! Ja nic nie
zrobiłem, nikogo nie oszukałem ! - wykrzyknął
Żelisław.
Gdy wypowiedział te słowa
przypomniało mu się, że mówił je już w poprzednich snach. Bogacz wybiegł z
lochów i zamknął się w swojej komnacie sypialnej. Wtedy obudził się, usiadł na
łożu, zroszony potem długo zastanawiał się, czy to zdarzyło się naprawdę, czy
tylko we śnie. Do rana nie zmrużył już oka, długo rozmyślał i zrozumiał, jak
wielkie zło poczynił.
Wyrzuty sumienia
dręczyły Koniecpolskiego przez długi czas. Ostatecznie postanowił udać się do
ludzi, których skrzywdził i w miarę możliwości naprawić swój błąd. Gdy dotarł na
miejsce, znalazł już tylko ciało nieżyjącego Gustawa. Duże mrozy i ogromny żal
spowodowały, ze jego organizm nie wytrzymał, a Koniecpolski zrozumiał, że ta
śmierć to jego wina.
Serce okrutnego człowieka zmiękło, gdy było już za
późno. Magnat nie umiał sobie wybaczyć zła, które wyrządził. Udał się do swojego
pałacu, wszedł na dach najwyższej strażnicy, skoczył w dół i w ten sposób
odebrał sobie życie.
Na przełomie wieków
osada Nowopole zmieniła nazwę na Koniecpol.
Po Żelisławie Koniecpolskim
pozostała tylko legenda; legenda o jego złym sercu, którą opowiadają wnuczętom
babcie w Koniecpolu w jesienne długie wieczory, gdy za oknami zawodzi wicher i
niesie do pałacu Koniecpolskich opowieści o dawno minionych
dziejach.
Koniec
Mikołaj Sygit
kl. I B
Legenda o Magicznym Dzwonie
Dawno, dawno temu, gdy nie było
jeszcze miejscowości Koniecpol, a na obecnych ziemiach Koniecpola znajdowała się
miejscowość Chrząstów, dwóch mieszkańców Chrząstowa wybrało się na polowanie do
pobliskiego lasu. Gdy kilka godzin wędrowali leśnymi ścieżkami i nie mogli
upolować żadnej zwierzyny, postanowili odpocząć. Nagle jeden z nich zauważył
wielką bryłę żelaza. Pomyśleli, że do nowopowstałej osady może przydać się
żelazo. Jeden z mężczyzn postanowił wrócić do wioski i zapytać miejscowego
kowala, czy żelazo będzie mu do czegoś potrzebne. Kowal powiedział, że ma
wystarczającą ilość metali na potrzeby wioski, ale stwierdził, że w Chrząstowie
powinien się znajdować dzwon informujący ludzi o niebezpieczeństwach i ważnych
wydarzeniach. Myśliwy wziął sobie do pomocy kilku mężczyzn i wrócili do lasu po
cenny metal. W lesie odszukał swojego przyjaciela, obok którego leżało bardzo
wiele upolowanych zwierząt. Gdy jeden z myśliwych opowiedział drugiemu pomysły
kowala, mieszczanie zaczęli zabierać kamień do osady. Dwóch myśliwych, wracając
do osady, rozmawiało dużo o upolowanych
zwierzętach.
- Wędrowaliśmy tędy od rana i nie
mogliśmy upolować nawet małego zająca, a ty w ciągu kilku minut upolowałeś tyle
zwierzyny. Na to odparł drugi -Nie wiem, jak to się stało. To niesamowite.
Myśliwy się nie mylił - to było
niesamowite.
Gdy wrócili do osady z upolowaną
zwierzyną i żelazem, odbyła się narada, co zrobić z bryłą. Kowal zaproponował,
aby przetopić bryłę i odlać z niej dzwon informujący mieszkańców o ważnych
wydarzeniach i ewentualnych niebezpieczeństwach. Nie wszystkim podobał się ten
pomysł, ale jednak zapadła decyzja o przetopieniu żelaza i odlania z niego
dzwonu. Bryła była ogromna i bardzo dużo ludzi pracowało przy jej przetopieniu.
Kowal czuwał nad całym procesem przetopienia i odlania dzwonu. Gdy praca nad
dzwonem została zakończona, został on umieszczony w centrum osady. Był on wielki
i bogato zdobiony. Gdy pierwszy raz wydobył się z niego dźwięk, był tak donośny,
że ludzie z pobliskich osad przybiegali, aby zobaczyć, co się dzieje. I tak
przez wiele, wiele lat dzwon znajdował się w centrum osady, oznajmiając
mieszkańcom o ważnych wydarzeniach...
Rok 1443.
Pewnego spokojnego dnia, gdy
większość mieszkańców osady jeszcze spała, po osadzie zaczął się rozchodzić
dźwięk dzwonu. Mieszkańcy wstali z łóżek i pobiegli w stronę dzwonu, aby
zobaczyć, kto i w jakim celu dzwoni. Okazało się, że na dzwonnicy nie ma żadnego
dzwonnika. Ludzie w panice szukali dzwonnika i znaleźli go w jego chacie.
Dzwonnik jeszcze spał. Gdy został obudzony, zdziwił go znajmy dźwięk dzwonu.
Mieszkańcy osady pytali dzwonnika, dlaczego użył dzwonu.
- Nie byłem w
dzwonnicy - odpowiadał dzwonnik.
Ludzie zastanawiali się, kto inny mógł
dostać się na wieżę z dzwonem.
- Tylko ja posiadam klucze do dzwonnicy -
odpowiedział dzwonnik.
Mieszkańcy zdziwieni odpowiedziami dzwonnika udali się
do dzwonnicy, aby sprawdzić, czy jakieś dziecko nie wkradło się do dzwonnicy.
Wieża była pusta... Nie było nawet śladów jakiegokolwiek włamania. Ten fakt
bardzo zdziwił wszystkich mieszkańców. Dzień trwał dalej. Mijały godziny, a
dzwon nie przestawał bić. Gdy zapadał już zmrok mieszkańcy byli bardzo
zaniepokojeni dziwnym zachowaniem dzwonu. Wtedy trzech najsilniejszych w osadzie
mężczyzn próbowało za pomocą lin zatrzymać dzwon. Jednak nie udało im się to...
Dzwon bił cała noc, aż do rana, gdy w osadzie pojawił się posłaniec z
wiadomością o nadaniu praw miejskich osadzie. Wtedy mieszkańcy zrozumieli, co
dzwon chciał im oznajmić, ale dalej nie wiedzieli, kto wczorajszego poranka
zabił w dzwon. I tak dzwon służył mieszkańcom przez kolejne lata.
Rok 1737.
Chrząstów przerodził się w
miasto - Koniecpol. Ludzie żyli spokojnie. W mieście były organizowane jarmarki.
Wiele ludzi sprowadzało się do Koniecpola. W mieście wiele się zmieniło. Ale
dzwon dalej stał na swoim miejscu, służąc
ludziom.
Pewnego dnia w mieście znów zabił
dzwon. Gdy mieszkańcy poszli do dzwonnicy, nie było tam dzwonnika. Tylko jeden
starzec pamiętał ten dzień, gdy w 1443 roku dzwon odezwał się bez dzwonnika. Tą
osobą był myśliwy, który w 1441 roku znalazł bryłę, z której został odlany
dzwon. Był on już bardzo, bardzo stary. Mieszkańcy Koniecpola nie wiedzieli,
dlaczego dzwon bije. Gdy w mieście panowała ogólna panika spowodowana
niewyjaśnionym zachowaniem dzwonu, na główny plac miasta wyszedł starzec, który
nie wiedzieć w jaki sposób przeżył ponad 300 lat. Opowiedział mieszkańcom
historię sprzed ponad 300 lat,gdy dzwon zabił bez dzwonnika, oznajmiając ludziom
nadanie praw miejskich. Niestety, nikt nie słuchał staruszka i większość
mieszkańców wyśmiewała go. Mieszkańcy szukali rozwiązania zagadki dzwonu. Jeden
z mieszczan przyprowadził starego cudotwórcę. Jednak i on nie potrafił wyjaśnić
sprawy magicznego dzwonu. Mieszkańcy nie mogli już znieść hałasu, jaki wywoływał
dzwon.
Pewnego dnia dzwon przestał bić...
Rozpoczęła się susza, głód i epidemia ciężkich chorób. Ludzie zrozumieli, co
chciał im oznajmić dzwon. Niestety, epidemia była straszna, większość ludzi
zginęła. Nie wiadomo, w jaki sposób starzec-myśliwy przetrwał epidemię i
suszę.
Rok 1754.
Zakończyły się lata głodu i
chorób. Ludzie znów żyją spokojnie. Jednak dzwon znów się odzywa. Tylko
niektórzy mieszkańcy przeżyli ciężkie lata, jednak opowieści o dziwnych
zachowaniach dzwonu przechodzą z pokolenia na pokolenie. Gdy dzwon znów bił bez
dzwonnika, ludzie wiedzieli, że coś się wydarzy. Mieszkańcy nawet nie próbowali
uciszyć dzwonu. Wiedzieli, że to nie jest
możliwe.
W końcu dzwon zamilkł, ale nie został
on uciszony przez ludzi. Wraz z dzwonem umilkł śmiech i radość mieszkańców.
Teraz było słychać tylko odgłosy paniki i krzyki. Dzwon został uciszony przez
pożar. Ogromny pożar, który niszczył wszystko, co spotkał na swej drodze. Wraz z
dzwonem umilkło serce starego myśliwego, dzięki któremu w Koniecpolu znalazł się
dzwon. Magiczny Dzwon już nigdy nie zabił...
Koniec legend
18.04.2007 r.
Szanowni Państwo!
Przekazujemy Państwu efekt następnego zadania wykonanego przez uczniów pracujących w realizacji projektu "Ślady przeszłości" . Tym razem są to wywiady z ludźmi, którzy mieli bezpośredni kontakt z rodziną Potockich. Pracą uczniów kierowały panie Edyta Bukowska i Bożena Stypka. Zapraszamy do czytania...
Wywiady z pracownikami Państwa Potockich
Wywiad przeprowadziła Olga Ciastko z panem Stanisławem Krzywańskim, który pracował u hrabiego Pawła Potockiego syna Henryka i Julii.
Pan Stanisław: Po skończeniu szkoły podstawowej w 1943 r. poszedłem do terminu do hrabiego Potockiego. W majątku p. Potockich skierowano mnie do mistrza stolarskiego Józefa Mirasia. Pod jego kierunkiem uczyłem się jako stelmach i kołodziej do 1945r. Paweł Potocki pokrywał koszty nauki. Po przyjęciu mnie na okres nauki hrabia wpisał mnie do cechu.
Pan Stanisław: Tam się robiło różne prace, remonty powozów, koła, orczyki, dyszle do wozów, okna. Wszystkie roboty, które były tam potrzebne, się wykonywało.
Pan Stanisław: Ja uważam, że tak, że byli oni dobrzy ludzie. Litowali się nad biednymi. Jak tam ktoś coś przeskrobał, to mu darowali. Moim zdaniem byli dobrymi ludźmi.
Pan Stanisław: Taki pracownik stały dostawał 10 złotych miesięcznie i ordynaria 12 metrów żyta, 2 metry pszenicy, metr jęczmienia i tonę ziemniaków. No i w tym jeszcze wychodził opał, drzewo i tzw. "kupki" chojnowe. Na zimę drewno opałowe.
Pan Stanisław: Nie, tego nie widziałem, w kuchni nie byłem.
Pan Stanisław: Mieli osobno. Osobno była kuchnia dla pracowników i osobno kuchnia dla hrabstwa. Tylko, że to mieściło się w jednym pomieszczeniu. Jedni gotowali dla służby, a drudzy gotowali dla rodziny i gości hrabiego.
Pan Stanisław: Kontakt był. Jak tam się coś potrzebowało, jak tam za Niemców coś brakowało, buty się podarło czy co, to się szło do hrabiego z prośbą, aby dał skóry na zelówki do butów. Jak trafiło się na dobry humor, to się dostało nie tylko dla siebie, ale i dla członków rodziny, jeśli im tez brakowało.
Pan Stanisław: Byli bardzo pobożnymi. Hrabina była bardzo pobożna. Hrabia może mniej, bo może miał więcej zajęć, ale co do hrabiny, to była bardzo pobożna. Co dzień uczęszczali na mszę. Utrzymywali też księdza i dbali też o wyposażenie kościoła (kupowali ornaty, komunikanty, świece itp.) Dawali także kwiaty ze swojej szklarni.
Pan Stanisław: Była ochronka, którą prowadziły siostry zakonne. Ochronkę tę hrabia sprowadził w 1934 r. Do wyzwolenia ta ochronka istniała, a później, po wyzwoleniu zabroniono siostrom prowadzenia tej ochronki. Siostry uczyły tam dzieci śpiewu, modlitwy, katechizmu, itp. Dzieci miały tam dobrze. Opiekowali się trochę tymi dziećmi. Robii im wycieczki różne, wozili na wycieczki krajoznawcze, organizowali czasami kuligi. Można powiedzieć, że trochę się interesowali tymi dziećmi.
Pan Stanisław: Często wyjeżdżali na przykład do Francji, nigdy do Niemczech. W okresie okupacji nie wyjeżdżali nigdzie, żeby się nie narazić Niemcom i nie dostać się do obozu pracy.
Pan Stanisław: Dokładnie nie mogę powiedzieć. Nie obliczałem, ale tak ze 100 osób na pewno pracowało. Około 45 dziewczyn pracowało w ogrodzie warzywno-kwiatowym. Było 4 fornali, którzy mieli pod opieką 4 konie pociągowe i 2 luzaki. 5 kobiet doiło krowy, których było 30 sztuk. Pracę tą wykonywały 3 razy dziennie. Przy hodowli krów było 2 stajennych. Do ich obowiązków należało: karmienie krów i dbanie o czystość w pomieszczeniach w których się znajdowały.
Pan Stanisław: Nie sprzeciwiali się w ubiorze. Skromnie się raczej ubierali. Ubierali się niewynośnie.
Pan Stanisław: Nikt nie miał dostępu do pałacu, prócz zarządcy.
Pan Stanisław: W czasie okupacji współpracował z partyzantami, pomagając im poprzez dostarczanie żywności, lekarstw i informacji o poczynaniach okupantów.
Pan Stanisław: O tyle dobrze wspominam, że mogłem ukończyć terminowany zawód stelmacha, po którym mogłem pracować na tartaku. Dbali oni o środowisko, przemysł, handel, ale i o ludzi mieszkających na tym terenie.
Dziękuje panu za udzielenie wywiadu.
Wywiad przeprowadził Piotr Szlacheta, uczeń kl. IIa gimnazjum z panem Stanisławem Lisem
Coraz mniej jest świadków, którzy pamiętają czasy przedwojenne, losy ludzi, którzy żyli w "starych czasach". Wśród nielicznych jest pan Stanisław Lis, który choć niewiele, ale pamięta losy rodziny Potockich - właścicieli majątku w Koniecpolu.
- Było to około roku 1935, miałem wtedy 12 lat.
- Robiłem wszystko to, co kazał mi robić zarządca. Pomagałem ogrodnikowi w ogrodzie, w pracy przy sprzątaniu w stajniach, porządkowałem wokół pałacu.
- Dostawałem około 70 groszy dziennie. Wtedy za te pieniądze można było kupić półtora bochenka chleba. Aby dostać tam pracę, trzeba było mieć wielkie szczęście, a ja ją dostałem, ponieważ mój ojciec dobrze się znał z hrabią, dlatego, że już wcześniej u niego pracował i cieszył się dobrą opinią.
- Tak. Hrabia Paweł Potocki był jednym z czworga dzieci Henryka i Julii Potockich. Paweł urodził się w 1900 roku. Miał żonę imieniem Alberta, która pochodziła ze wsi Moskorzew. Była wysoką, szczupłą osobą. Wszyscy ją bardzo szanowali. Była to bardzo pobożna rodzina i dzięki nim postała kaplica w Chrząstowie. Mimo że byli bardzo dobrymi ludźmi , nie doczekali się potomstwa. Hrabia Paweł miał dwóch braci: Stefan ur. 1907r. i Władysław ur. w 1912r. oraz siostrę Annę ur. w 1897r., która wyszła za Żółtowskiego.
- Kiedy pracy było dużo, na przykład podczas żniw, to najmowani byli ludzie na ten sezon, a w pozostały okres byli tylko pracownicy stali. Kucharzem hrabiego był pan Socha, ogrodnikiem był Kępa, administratorem Pawlikowski, dozorcą na stawach był Zalewski. Lokajami byli Pudło i Cisowski, a woźnicą świerk i Bebel.
- Potoccy mieszkający w Koniecpolu mieli bardzo dużo ziemi. Były to tereny na prawo w stronę Starego Koniecpola, za torami, w miejscu, gdzie obecnie jest osiedle robotnicze, KZPP i stawy. Miał wiele lasów, które znajdowały sie w północnej części Koniecpola. Część majątku: pola i lasy Henryk Potocki rozdał mieszkańcom Chrząstowa w 1925r. (obecnie ulica Zielona od rogo ulicy Żeromskiego). Potoccy mieszkali w pięknym pałacu odziedziczonym przez rodzinę Czapskich, ale podczas wojny - 20 stycznia 1945r. pałac spłonął. Gdy wojska radzieckie wkroczyły do Koniecpola - podjechał ich czołg około 200 metrów od pałacu i celowo strzelał w pałac tak długo, aż zostały tylko gruzy
- Zwykli pracownicy, tacy jak ja, nie byli wpuszczani do środka, ale z opowieści wiem, że było bardzo ładnie. ściany wyłożone były materiałami, były piękne drewniane podłogi, meble wykonane z najlepszego gatunku drewna oraz bardzo ładne, duże żyrandole, pomieszczenia ogrzewały kaflowe piece.
- Jego odbudowy podjął sie zakład KZPP i trwało to od 1958r. do 1961r.
- Prawdopodobnie uciekli do Belgii i Francji.
- W latach pięćdziesiątych władze Polski Ludowej rozparcelowały ziemię hrabiowską -rozdały ludziom, a lasy upaństwowiły.
Wywiad przeprowadził Krzysztof Suliga kl. Ib Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu
W dniu 20 marca 2007 roku przeprowadziłem wywiad z Panią Krystyną Bączyńską z domu Pierzchała. Pani Krystyna była córką Pana Władysława Pierzchały - ogrodnika rodziny Potockich w Koniecpolu .Celem mojego wywiadu było zebranie informacji na temat rodziny Potockich, ich stosunku do pracowników i mieszkańców Koniecpola. Wywiad miał posłużyć wzbogaceniu wiedzy na temat właścicieli pałacu Koniecpolskich w związku z akcją zorganizowaną przez Centrum Edukacji Obywatelskiej pod tytułem ,,ślady Przeszłości. Uczniowie adoptują zabytki". Ostatnim właścicielem pałacu Koniecpolskich był senior rodu Potockich - Henryk.
Henryk Potocki herbu Pilawa ( ur. 20 marca 1868 w Warszawie, zm. 29 marca 1958 w Montresor we Francji ) ziemianin, polityk konserwatywny, działacz społeczny, przemysłowiec. Syn Rodryga Potockiego i Marii Niezbytkowskiej. Ożenił się 9 września 1897 w Warszawie z Julią Branicką, córką Władysława Branickiego.
Pani Krystyna: Tak, znałam. Znałam także jego żonę Julię. Mieli czworo dzieci Władysława, Pawła, Stefana i Annę.
Pani Krystyna: Byłam jeszcze dzieckiem, ale pamiętam, gdy do mojego ojca do ogrodu przychodził hrabia i zawsze grzecznie zwracał się do niego: ,,Panie botaniku". Hrabia lubił piękną przyrodę i doglądał swoim okiem ogród, który stanowiły oprócz drzew owocowych i krzewów, również wielkie palmy, drzewa cytrusowe-morele, figi oraz szklarnie z inspektami. Atrakcją oranżerii była stuletnia papuga Ara, która oczywiście umiała mówić. Miał jeszcze wiele pięknych ogrodów w innych miejscowościach i gorzelnię w Ludwinowie, przez co mógł zapewnić wiele miejsc pracy dla mieszkańców.
Pani Krystna: Był bardzo opiekuńczy dla swoich pracowników i przez nich bardzo szanowany.
Pani Krystyna: We wrześniu 1939 roku po wejściu Niemców do Koniecpola rodzina Potockich pozostała w pałacu. Hrabia Henryk pozwolił mojej rodzinie ukryć się u siebie. Żołnierze niemieccy dostali się do piwnic pałacowych, gdzie zmagazynowane było wino i upili się. Tego dnia w przypałacowym parku dokonali egzekucji kilkudziesięciu mieszkańców Koniecpola. Po tym wydarzeniu Hrabia Henryk przy pomocy służby zbierał ciała zabitych, a rannym udzielał pomocy.
Pani Krystyna: Tak to prawda. Uratował od śmierci również moich najbliższych - ojca i brata oraz jednego z pracowników ogrodu. Niemcy wyprowadzili ich do ogrodu i chcieli rozstrzelać. Na szczęście w porę nadszedł hrabia Henryk i w języku niemieckim uprosił żołnierzy o zwolnienie aresztowanych.
Pani Krystyna: Hrabianka Anna wyszła za mąż za Żółtowskiego, mieli troje dzieci: Julię, Marię i Annę. Hrabia Paweł poślubił hrabiankę Albę. Była to kobieta bardzo dobroduszna i życzliwa dla innych. Potrafiła robić zastrzyki i służyła tę umiejętnością ludziom-służbie i mieszkańcom Koniecpola. Pamiętam, że kiedy moja mama zachorowała, pomimo nocy przyszła zrobić jej zastrzyk. Pomagała miejscowemu lekarzowi panu Ratlowi, chodziła do chorych. Hrabia Paweł podczas wojny wyjechał do Krakowa i tam zginął tragicznie, rzucając się z okna na widok gestapo, myśląc, że idą po niego. Hrabina Alba po śmierci męża wyjechała do Paryża i tam pracowała w szpitalu.
Pani Krystyna: Tak, wielokrotnie miałam okazję bawić się z nimi jako dziecko .Bawiliśmy się w parku i w pałacu. Pamiętam, że w wielkim holu na dole stały dwa wypchane niedźwiedzie.
Pani Krystyna: Miałam taką okazję podczas pogrzebu ich ojca, Pana Żółtowskiego, który został pochowany na chrząstowskim cmentarzu. Drugą okazją do spotkania się z wnuczkami hrabiego Henryka był zorganizowany w 1993 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Koniecpola zjazd rodziny Potockich i ich przyjaciół. Czas spędziliśmy na wspomnieniach dawnych czasów. Zawsze będę z wielkim szacunkiem wspominać rodzinę Potockich.
Wywiad z Panią Janną Koprowską
z domu Cisowską
Przeprowadziła Sylwia Żaczkiewicz, kl. III a Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu
Janina Koprowska - urodziła się w 1918 roku, jako córka
Antoniego Cisowskiego, kamerdynera Pana Hrabiego, będącego z nim w dobrych,
niemal przyjacielskich stosunkach. (Jako kamerdyner towarzyszył Panu Hrabiemu
chociażby w podróżach. Ze Szwecji przywiózł nawet psa.) Skończyła cztery klasy
Szkoły Podstawowej w Chrząstowie oraz trzy klasy szkoły w Koniecpolu, później
wyjechała do Kozich Głów, uczyła się ogrodnictwa.
Pracę w zamku Koniecpolskich zaczęła w wieku ok. 18 lat. Zajmowała się
przeważnie pomocą w kuchni(zwłaszcza podczas wizyt gości) - drobnymi sprawunkami
jak, np. pomocą kucharzowi. Jednak kiedy kucharz chorował, to na nią spadały
wszystkie obowiązki. W czasie wojny kręciła cygara. Za każdorazową nadwyżkę
cygar dostawała przepustki - mogła, np. jeździć do Częstochowy. Zarówno ona jak
i jej rodzina miała bardzo dobre stosunki z rodziną Hrabiego. Potwierdza to
chociażby to, iż kiedy podczas wojny panią Janinę chciał wywieźć z Koniecpola
pewien Niemiec, Hrabina wstawiła się za nią. (Niemiec ten był kulejący, miał
tylko starą matkę i prawdopodobnie chciał panią Janinę do pomocy - miał zamiar
wziąć z nią ślub; ona jednak nie chciała tego robić i ze strachu często spała
pod schodami.) Na weselu Zofii Przybyły, z domu Cisowskiej, siostry pani Janiny,
zjawili się Potoccy. Wesele to odbywało się w domu państwa Cisowskich i pojawiła
się niemal cała rodzina Potockich (nie było z nimi Alberty Potockiej). Potoccy
wręczyli młodej parze pieniądze w ramach prezentu. Potoccy nie wywyższali się
ani w stosunku do rodziny pani Janiny, jak i do żadnej innej.
Pracowała pani, m.in., w kuchni. Jak żywili się Potoccy? Czy
było to typowo szlacheckie jedzenia, czy może zwykłe?
Potoccy jedli zupy takie jak rosół,
pomidorową, grochówkę - normalne jedzenie, ale wykwintniejsze niż inni
ludzie.
A jak wyglądał zamek?
Zamek wyglądał inaczej niż teraz, po spaleniu. W baszcie, na
górze, jedli podwieczorki i spędzali czas, a na dole znajdował się ołtarz,
więc odprawiali tam msze. Kuchnia byłą dobrze wyposażona, mieli piękną
porcelanę. Hrabia mógł mieć wszystko, co chciał. W pałacu mieli już wtedy i
kanalizację, i światło. Mieli własną turbinę i wytwarzali prąd. Można się było
tam też wykąpać. Te dwa budynki obok pałacu - w tym po prawej były same konie.
Stara Hrabina, żona Henryka, się nimi opiekowała. Na górze spali pracownicy.
Spali tam albo w szopie koło tartaku. Po lewej stronie była kuchnia, korytarz
i spiżarnia. Na górze zaś spały nauczycielki.
A rodzina? Jacy byli Potoccy?
Hrabia miał tartak w Koniecpolu oraz fabrykę w Łodzi, w
której produkowali ścierki i to stamtąd miał pieniądze. Miał córkę Anię i
synów: Władysława, który pływał statkiem oraz Pawła. Ania była ode mnie
młodsza, Paweł starszy. Paweł był kulawy, kuśtykał. Jego żoną była Alberta, a
mówili na nią Alba. Ona była bardzo pobożna. Ciągle się modliła. Paweł i ona
nie żyli ze sobą w zgodzie jako małżeństwo. Paweł znalazł sobie w końcu
poznaniankę. Ania miała trzy córki. Jedna z nich jest pochowana na naszym
cmentarzu. Nazywała się Anna Żółtowska. Nie wywyższali się. Hrabina i córki
ubierały się normalnie, chociaż elegancko. Potoccy późno wstawali i dużo czasu
spędzali na zabawie. Grali w rożne gry i w piłkę. Na wakacje wyjeżdżali z
zamku, ale nie pamiętam gdzie. Ich dzieci kąpały się w Kopance. Dorośli
Potoccy jeździli za to często do Niemiec. Mieli konie, a potem kupili
samochód. Często jeździli na spacery. Robili to konno w bryczce albo
samochodem z postawioną budą. Często robili potańcówki. Widziałam ich bale -
były bardzo wystawne. Zimy spędzali w Warszawie. Tam też robili potańcówki i
bale. Na warszawskie bale przychodziła rodzina Tyszkiewiczów(rodzina aktorki,
Beaty Tyszkiewicz). Potoccy nie uważali postów, polowali, nigdy przy tym nie
byli skąpi. Wigilię robili zwykłą, tradycyjną.
A w czasie wojny? Co się z nimi działo?
Hrabia bardzo żałował, że tu przyszedł bo
i tak wszystko mu Ruscy zabrali. Wygonili ich z zamku tak jak stali bez ubrań,
bez niczego. Ojciec mój, Antoni, musiał w worku buty do Świętej Anny zawozić,
bo Hrabia nie miał. Mieszkańców wygonili, Potoccy to uciekali tak szybko, że
Hrabia jednego tylko buta wziął. Uciekali samochodami i bryczkami - byle
szybciej. Pałac spalili. W ogrodzie koło zamku tłukli Niemców, a partyzantka
była dalej, w lesie za wsią. Ludziom zwykłym kazali karabiny nosić, ale
Potockich już wtedy nie było. Ja sama uciekłam do Kuczkowa, bo Niemcy zaraz na
początku wojny kazali się wynieść z domu. Była tam straszna wilgoć, ale oni to
osuszyli i dom przeznaczyli na szpital. Nic z tego jednak nie było, bo wkrótce
opuścili Koniecpol. Potoccy się rozproszyli po świecie. O, a Alberta pisała po
wojnie do mojego ojca, Antoniego. Pracowała jako pielęgniarka a potem w
szkole. Co się stało z resztą, nie wiem.
Wywiad z
Henrykiem Nowakiem
i Kazimierą Nowak
o czasach pracy u hrabiego
Potockiego
Przeprowadziła Małgorzata Nowak kl. IIIa Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu
Każdy z nas przeżywa chwile,
kiedy wracają wspomnienia. Powodują one łzy, ale także chwile uśmiechu.
Najwięcej ciekawych historii można usłyszeć oczywiście od seniorów rodu, czyli
od dziadków. Zawsze byłam ciekawa, jak babcia i dziadek poradzili sobie w życiu.
Historia naszej miejscowości jest bardzo ciekawa, a oni także są jej częścią.
Przy okazji dużo dowiedziałam się o Koniecpolu, a błysk w oku moich dziadków,
którzy opowiadali o swojej młodości i pracy we dworze u hrabiego Potockiego, był
niesamowity. Mile wspominali tamte czasy i wyraźnie tęsknili do tamtych chwil,
chociaż nie zawsze było "kolorowo".
Na stole
stały trzy filiżanki z herbatą, której aromat unosił się po całym pokoju oraz
ciasteczka, upieczone przez moją babcię. Tak zaczął się wieczór wspomnień...
Kiedy zaczynałam prace u hrabiego miałam prawie 16 lat
- opowiada babcia. Moje zdziwienie było duże, kiedy dowiedziałam się, że babcia w moim wieku już pracowała.To były zupełni inne czasy. Wtedy w domu potrzebne były pieniądze. Sam tata nie utrzymałby nas wszystkich, a było nas razem pięcioro. Mama nie pracowała, musiała zajmować się domem, a ja byłam najstarsza, więc musiałam iść do pracy. Można powiedzieć, że los mi sprzyjał, bo dostałam pracę w ogrodzie u hrabiego. Zajmowałam się różnymi pracami: sadziłam warzywa, zajmowałam się ich pielęgnacją, podlewaniem, plewieniem. Sprzedawałam też sadzonki na jarmarku. Zresztą dziadek był moim szoferem
- dziadziuś szczerze się uśmiechnął. Z tego, co ja wiedziałam, ogród był ogromny. Pracy musiało być tam bardzo dużo...Ogród był rzeczywiście bardzo duży. Dzisiejszy park, otaczający pałac, osiedle, plac, gdzie stoi nowy kościół- to był ogromy ogród.
- Ale chyba nie pracowałaś tam tylko ty? - Zapytałam ze zdumieniem babcię.Oczywiście, że nie...
- Na jej twarzy pojawił się uśmiech.Razem ze mną pracowało tam 12 dziewczyn w tym moje przyjaciółki: Pudło Stanisława, Drajczyk Genowefa, Smaga Julia, Więckowicz Józefa, Pudło Maria, Krupa Marianna i Gienia Kabała.. Miałyśmy przełożonych, którzy pilnowali nas czy pracujemy uczciwie, nie oszukujemy, no i czy właściwie wykonujemy naszą pracę. Ogrodnicy Kępa, Czarnecki i Grążka byli surowi, ale dobrze nam się z nimi pracowało.
Cała praca u hrabiego była podzielona na różne sektory. Każdy zajmował się innymi sprawami: ogród, pielęgnacja pałacu, sprzątanie, czyszczenie. W pałacu pracowały Janka Przybyła i Zosia Krzywańska. Czasem podglądałam ich pracę. Nie były tam oczywiście same, bo pałac był ogromny, więc potrzeba było wielu rąk do pracy. Ważna była też opieka nad zwierzętami, tam zresztą pracował dziadek i mój ojciec. Na obszarze ogrodu, co kilkanaście metrów stały takie "wieżyczki", z których nadzorowana była nasza praca.
Do pracy wychodziłam razem ze wschodem słońca. O 12.00 zarządzana była przerwa obiadowa, która trwała aż do 14.00. Potem wracałam do pracy, a w domu byłam dopiero wieczorem.
Pewnie wydaje ci się to dziwne, ale cieszyłam się z tej pracy. Często było ciężko, ale pieniądze co miesiąc też były. Dostawaliśmy około 40 zł na rękę, oczywiście "na stare."
W pracy zawsze było wesoło. Nikt nam nie bronił "podjadać" owoców ani śpiewać. Ach, z tym śpiewaniem to były historie. Od razu wiadomo było, kiedy pracowałyśmy, bo w okolicy dało się słyszeć przyśpiewki o junakach. "Trzynastego", "Cicha woda", przy tych kawałkach praca szła żwawo. Panowie, pracujący w ogrodzie też lubili śpiewać o pięknych dziewczynach. Do dworu przychodzili kupcy, szczególnie Żydzi. Wynosili stamtąd ogromne dynie, cukinie, dojrzałe i soczyste pomidory, kapustę, dosłownie wszystko. Hrabia na pewno nie wykorzystałby wszystkich zbiorów, dlatego większa część była uprawiana na sprzedaż. We dworze pracowałam 2 lata, od 1943r., W 1949r. wyszłam za dziadka, urodziłam pierwsze dziecko i musiałam zając się domem, jednak te czasy wspominam bardzo przyjemnie
- i rzeczywiście było to widać po babci, bo tak uśmiechniętej i rozmarzonej nie widziałam jej dawno. Urzekła mnie jej opowieść, bo chyba trochę jej zazdrościłam. To musiały być fajne czasy i świetne wspomnienia... Przy okazji dowiedziałam się gdzie poznali się dziadkowie.Tak, poznaliśmy się u hrabiego. Babcia pracowała w ogrodzie, a ja przy koniach. Zaczynałem, kiedy miałem 14 lat, to było 1939r. Kiedy babcia się przyjęła, ja miałem już 18 lat. Sporo już umiałem, ale najwięcej nauczył mnie mój tata, który też pracował u hrabiego. Moja praca polegała na opiece nad końmi, a było ich około 20. Pracowałem też w polu. Przychodził czas, kiedy trzeba było zaorać, albo zawłóczyć. Zajmowałem się tym dosyć często. Przywoziłem do pałacu też drzewo albo wodę.
U hrabiego byli fornale, którzy byli jakby właścicielami tych koni. Było ich 5 w tym mój tata Józef Nowak i tata babci Józef Garus. Ja tylko pielęgnowałem konie i wykonywałem polecenia fornali. Prace u hrabiego zaczynałem wcześnie, ale wtedy tak było. Kończyło się tylko 4 klasy, bo rodzice nie mieli pieniędzy na dalszą naukę. Rachunki, polski i religia u sióstr i to wszystko, nie tak jak teraz tyle przedmiotów i książek.
Teraz to wszystko wygląda zupełnie inaczej. Młodzież ma większe możliwości, także w Koniecpolu. Wtedy było ciężko o książki czy zeszyty...
W pracy było zawsze wesoło. Tam można było dowiedzieć się najnowszych wieści z okolicy. Sporo chłopaków pracowało także w cieplarniach, więc miałem wielu kolegów. Kiedy ożeniłem się z twoją babcią jeszcze krótki czas pracowałem w pałacu. Po ucieczce Potockiego majątkiem zajmował się zarządca Pruski. Potocki, podczas okupacji, z Niemcami żył za pan brat. Kiedy wkroczyli Ruscy, hrabia bardzo się bał. Pewnego razy przyszedł razem z żoną do sąsiada, Wacka Krzywańskiego i poprosił go, żeby pomógł mu dostać się do gajówki na Teresowie, gdzie miał przylecieć po nich samolot. Zaniedbani, dla niepoznaki odlecieli z Koniecpola i słuch po nich zaginął. Raz w kościele ksiądz z ambony ogłosił za zmarłych Potockich Mszę, więc wiadomo było, że nie żyją. Na temat przyczyny śmierci krążyły różne plotki... ale żadnych informacji nie potwierdzono. Potem przyjęli mnie do fabryki. Nie powiem, ale czas pracy u hrabiego i ludzi wspominam bardzo dobrze.
Kto mógł wtedy pomyśleć, że dwór Potockich stanie się zabytkowym pałacem, a młodsze pokolenia będą mogły korzystać z dorobku właścicieli koniecpolskich włości. My, młodzi, szczególnie interesujemy się przeszłością i historia naszego miasta i tacy ludzie jak moi dziadkowie mogą, chociaż przez chwilę ukazać nam klimat tamtych wojennych czasów i uświadomić, jak bardzo zmienił się świat...
![]() |
Na zdjęciu m.in.: Pudło Stanisława, Drajczyk Genowefa, Smaga Julia, Więckowicz Józefa, Pudło Maria, Krupa Marianna i Kabała Genowefa.
Wywiad ze Stefanem Sygitem Dyrektorem OKSiR w latach 1966-1998
Przeprowadził Mikołaj Sygit kl. I b Gimnazjum nr 2 im. J. Piłsudskiego w Koniecpolu
- Na temat historii Koniecpola, a w tym
również Pałacu nie chciałbym się za bardzo rozwodzić ze względu na to, że
powstało wiele publikacji różnego typu, przy różnych okazjach ciągle się o tym
wspomina, a zatem potraktuję sprawę historii Koniecpola i Pałacu bardzo
ogólnikowo. Zatrzymamy się tylko nad najważniejszymi datami. W dniu 9 maja 1953
Koniecpolskie Zakłady Płyt Pilśniowych przejęły w posiadanie i użytkowanie
miejscowe PAŃSTOWE GOSPODARSTWO ROLNE wraz z pracownikami, zabudowaniami i
gruntami, w tym również poważnie zniszczony park podworski z murami oczywiście
spalonego Pałacu, Pałacu Potockich, a przedtem Zamku Koniecpolskich. Od tej
właśnie daty zaczęła się cała najnowsza historia Pałacu. Dzięki powstałym
Zakładom Płyt Pilśniowych, rozbudowującym się w tym czasie, również i osiedlom
robotniczym, Chrząstów, który działał, jako jednostka administracyjna na prawach
gminy, przeobraża się wieś z dnia na dzień w miasto. Powstawały bloki powstawały
nowe budynki mieszkalne, prywatne, dlatego że KZPP były głównym źródłem dochodów
miejscowej ludności i nie tylko miejscowej, ale i okolicznych, ponieważ powiat
włoszczowski, do którego wtedy dzielnica Koniecpola, obecny Chrząstów należała,
nie miało absolutnie żadnego przemysłu - ludzie żyli tylko i wyłącznie z
rolnictwa, ewentualnie dojeżdżali, lub emigrowali na Śląsk pobliski lub do
innych większych miejscowości za pracą. Na przełomie lat 1954/58 w nowym
biurowcu KZPP uruchomiono kino stałe (dotychczas do Chrząstowa dojeżdżało kino
objazdowe). Związki Zawodowe zorganizowały bibliotekę i w ten sposób zaczęła się
działalność kulturalno - oświatowa. Dla uatrakcyjnienia działalności kulturalnej
na "wyspie" obok Pałacu wybudowano hangary na kajaki, taras do opalania, pod
tarasem parkiet do tańca. Nazwano "wyspę" - przystanią kajakową nad kanałem
Młynówką. Było to miejsce bardzo długo wykorzystywane na różne imprezy
rekreacyjne, turystyczne, sportowe. Właśnie dzięki KZPP, kiedy KZPP przejęły
"ruderę", szczątki murów zniszczone po wojnie zainteresowały biuro projektów w
Warszawie.
Projekt odbudowy Pałacu wykonany
został przez Pana inżyniera Stanisława Moleckiego z Biura Projektów Przemysłu
Drzewnego w Warszawie. Projekt ten został bardzo szczegółowo przeanalizowany
przez wojewódzkiego konserwatora zabytków w Kielcach i 19 czerwca 1956 roku
został przez niego zatwierdzony do realizacji. Tak właśnie zaczęła się odbudowa,
która trwała do 19 lipca 1959 roku. Odbudowa Pałacu ograniczyła się tylko do
uzupełnienia murów zewnętrznych. Wewnątrz zmieniono całkowicie układ
pomieszczeń, a zatem i wewnętrzną komunikację. Wnętrze odbudowanego Pałacu nie
przypominało i nadal nie przypomina pierwszej formy wnętrza Pałacu. Oddane
pomieszczenia ograniczały się do parteru i I piętra. Całe II piętro, część
piwnic i poddasze oraz basztę od strony zachodniej i tynki od strony wschodniej,
północnej oraz zachodniej realizowano w późniejszym terminie. W 1959 roku Pałac
został oddany do użytku, jako DOM MŁODEGO ROBOTNIKA, później zmieniono nazwę na
KLUB FABRYCZNY, a później na ZAKŁADOWY DOM KULTURY, następnie na MIĘDZYZAKŁADOWY
DOM KULTURY, w późniejszych czasach powstała nazwa ROBOTNICZY OŚRODEK KULTURY, a
na końcu OŚRODEK KULTURY, SPORTU i REKREACJI. Zagospodarowano również park,
odnowiono drzewostan, wytyczono alejki, zbudowano muszlę koncertową, z dzikiej
sadzawki powstał basen kąpielowy, właściwie kąpielisko, ponieważ miało bardzo
duże rozmiary. Wybudowano też muszlę koncertową w parku, która służy
społeczności do obecnej chwili. Obok kąpieliska wytyczono miejsce stadionu. Do
piłki nożnej (razem z trybunami), bieżnię (pełnowymiarową), boiska treningowe,
boisko uniwersalne, asfaltowe do piłki ręcznej, siatkówki, koszykówki, a na
końcu strzelnica sportowa. Był klub sportowy, który nie miał żadnego boiska
wtedy i boisko wytyczono właśnie w parku, w środku parku, a zatem dewastacji
uległy drzewa, nawet drzewa bardzo unikatowe.
- Muszę zacząć od historii... Przed oddaniem do użytku byłego pałacu na działalność kulturalną, działalność kulturalna była prowadzona dzięki KZPP w sposób bardzo małowymiarowy. Do działalności kulturalnej była przeznaczona świetlica znajdująca się w obecnym biurowcu KZPP. Przy małej świetlicy znajdowała się jeszcze salka z kabiną projekcyjną kina. Główną rozrywką ludności było kino - najpierw objazdowe, a później jako stałe kino. Powstała również biblioteka. Później biblioteka została włączona do Pałacu i do biblioteki miejskiej, która mieści się do obecnej chwili. Pierwszym kierownikiem świetlicy był Pan Tadeusz Mączyński, później Jan Smolarski. Natomiast pierwszą kierowniczką KLUBU FABRYCZNEGO (już w pałacu) była Pani Maria Chełmińska z Jaronowic (gmina Nagłowice), która pracowała w latach 1958-1959, jako świetlicowa, a później od połowy listopada 1959, jako kierowniczka KLUBU FABRYCZNEGO w odbudowanym Pałacu. Następnym kierownikiem był Pan Zenon Skrobich. Pracował od 25 marca 1960 roku do 31 sierpnia 1961 roku. Następnym kierownikiem tej placówki była Pani Jadwiga Budzeń. Pracowała od 1 września do 27 listopada 1961 roku. Kolejnym kierownikiem był Pan Ryszard Bilski od 27 grudnia 1961 roku do 1 sierpnia 1962 roku. Następnym kierownikiem była Pani Bogusława Rychtarska. Kierownikiem KLUBU FABRYCZNEGO była od 8 października 1962 roku do 31 stycznia 1964 roku. Następnym kierownikiem był Pan Eligiusz Olszewski. Pracował od 16 stycznia 1964 roku do 31 stycznia 1966 roku. Kolejnym kierownikiem byłem ja. Zacząłem pracę w KZPP od 13 stycznia 1960 roku, jako pracownik produkcji (obliczanie zarobków na produkcji). Później pracowałem w Dziale Administracyjnym KZPP, skąd w 1962 roku zostałem skierowany do pracy w Domu Kultury. Pomagałem P. Kierownikowi Ryszardowi Bilskiemu, jako instruktor kulturalno-oświatowy. Dokształcałem się w Państwowej Poradni Pracy K-O we Włoszczowie, później w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach. Kończyłem, też różne kursy K-O w Związkach Zawodowych z zakresu kultury, oświaty, dorosłych form rekreacyjnych , turystyki. Szczególnie praca z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Od 1 sierpnia 1966 roku pracowałem, jako kierownik Domu Kultury. O historii wystarczy - teraz troszkę o wydarzeniach kulturalnych. Kino zostało przeniesione ze świetlicy do Pałacu. Kino pełniło główną formę rozrywki. Powstała biblioteka (przeniesiona została z byłej siedziby gminy na Chrząstowie). Powstała również filia biblioteki, która działa do tej chwili. Odbywały się różnego rodzaju odczyty, spotkania autorskie, wystawy, wystawki, wszelkiego rodzaju akademie, różne uroczystości związkowe i ogólnonarodowe. Na zewnątrz była przystań kajakowa, kąpielisko, więc odbywały się różne zloty młodzieży, festyny. To wszystko było powiązane i finansowane przez zakłady, instytucje różnego rodzaju. Jeżeli chodzi o festyny miały one szaloną frekwencję. Imprezy sportowe były łączone z imprezami rekreacyjnymi, kulturalnymi. Stadion sportowy posiadał pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej, wokół płyty boiska, bieżnię sportową, utwardzoną żużlem o nawierzchni tłuczka ceglanego. Blok imprez trwał cały dzień, później został przeniesiony na kilka dni. Ponieważ sala widowiskowa była również dla okolic jedyna, więc przybywały tutaj (zapraszało się) teatry wyjazdowe (z Kielc, z Łodzi, najczęściej z Częstochowy), estrady (głównie z Białegostoku, estrada łódzka, kielecka). Śląsk wszedł na naszą scenę dopiero w okresie, kiedy powstało województwo częstochowskie. Bardzo dobrze nawiązała się współpraca z Mysłowicami. Organizowaliśmy rajdy samochodowe, towarzyskie mecze piłki nożnej. Powstawały zespoły estradowe, teatralne (pani Rychtalska prowadziła), później ja prowadziłem zespół teatralny (uzyskałem odpowiednie kwalifikacje). Pan Wojciechowski prowadził estradę poetycką, Pan Jelonek prowadził zespół taneczny, Pan Kępski prowadził zespoły wokalne. Później powstała orkiestra dęta, prowadził ją Pan Stępniewski z Częstochowy. Bardzo szybko orkiestra uzyskała odpowiedni poziom, występowała na różnego rodzaju eliminacjach (uzyskała punktowane miejsca), a później współpraca się rozwiązała ze względu na problemy, które powstały wewnątrz orkiestry. Działalność kulturalna w Koniecpolu była bardzo, bardzo żywotna i niepozorowana, nieprzymuszona.
- Inicjatywa zjazdu powstała
dzięki Towarzystwu Przyjaciół Koniecpola (z którym współpracowaliśmy). Zjazd
odbył się w dniach 15-17 październik 1993 roku. Porządek zjazdu był
następujący: 12.00-14.00 - zjazd rodu Potockich oraz rodzin z okolicznych
dworów; 9.00 - śniadanie; o godzinne 9.00 śniadanie,
15 października (piątek)
14.00 - wspólny obiad; 15.30 - wyjazd do miejscowości Św. Anna
(autokarem) i zwiedzenie klasztoru sióstr Dominikanek (nastąpiło także spotkanie
siostry zakonnej Dominikanki z wnuczką hrabiny Potockiej. Siostra zakonna
opowiedziała wszystko to, co widziała, gdy w klasztorze był przechowywany
Potocki, kiedy uciekł przed zbliżającym się do Koniecpola frontem armii
radzieckiej. Z wieży klasztornej Św. Anny widział płonący Pałac. Pałac spłonął
po przejściu frontu. Siostra Dominikanka opowiedziała wszystko, jako naoczny
świadek, jak się to działo, jak się zachowywał wtedy hrabia Potocki, kiedy
widział płonący Pałac.
O godzinie 19.00 była wspólna kolacja. Na kolacji byli
również zaproszeni goście. Kolacja odbyła się na sali widowiskowej. Podczas
kolacji odbyło się spotkanie rodziny Potockich z organizatorami i władzą
administracyjną. Przeczytam zaproszenie: motto tego spotkania to: "Są wartości,
które powinno się ocalić od zapomnienia". Te słowa powiedziała wnuczka Pani
Potockiej. Treść zaproszenia: "W dniach 15-17 października 1993 roku, w ramach
obchodów 550 rocznicy nadania naszemu miastu praw miejskich, Koniecpol ma
zaszczyt gościć przedstawicieli rodu Potockich i ich przyjaciół. Z tej okazji
zapraszamy Szanownych Państwa na spotkanie przy kolacji, które odbędzie się w
dniu 15 października 1993 roku w sali widowiskowej domu kultury o godzinne
19.00. Podpisy: Towarzystwo Przyjaciół Koniecpola; Koniecpol dnia 15..." Tak
wyglądało zaproszenie.Następny dzień spotkania: 16 października (sobota):
11.00 - uroczysta msza św. w intencji
rodzin Potockich, żyjących, zmarłych i wszystkich obecnych na spotkaniu,
odsłonięta została również wtedy tablica pamiątkowa, jako epitafium z
wyszczególnieniem osób zmarłych (po lewej stronie w kościele "starym"); 12.30 -
przejażdżka po okolicy połączona z piknikiem na gajówce i obiadem przy
ognisku;
18.00 - spotkanie z dyrektorem wydziału kultury i pełnomocnikiem
wojewody częstochowskiego oraz Panią dyrektor wojewódzkiego ośrodka kultury z
Częstochowy;
20.00 - kolacja i spotkanie we własnym zakresie.Natomiast 17 października (w niedzielę):
a o 12.00 pożegnanie z
organizatorami.
Byli również na tym spotkaniu (przed kościołem, szczególnie
po mszy św.), bardzo licznie zebrane osoby, które pracowały u Pana Potockiego,
które pamiętały te osoby, które były na tym zjeździe i to spotkanie było bardzo
luźne, takie spontaniczne, przyjacielskie odbyło się na stojąco przed kościołem
św. Michała. Przedstawicielka Rodu na końcu tego programu, który przeczytałem
napisała post scriptum: "Organizatorami spotkania są miejscowi ludzie, niektórzy
z nich przyjdą z nami porozmawiać. Będą też osoby, które kiedyś pracowały dla
naszej rodziny. Być może spotkamy miejscowe władze - tak życzyli sobie
organizatorzy, ale uwaga sobota po południu - czas wolny - rozmowy i plotki we
własnym gronie." To napisała Pani Wężykowa. "A więc jak będzie w Chrząstowie -
tak jak sami postanowimy, więc dobrze, miło i ciekawie. Ja wierzę, że się uda.
Do zobaczenia." Praktycznie rzecz biorąc udało się. Artykuły o zjeździe ukazały
się w wielu gazetach, np. w "Gazecie Wyborczej". Do obecnej chwili
przedstawiciele rodu przy naszych spotkaniach zawsze okazują wdzięczność i mile
wspominają dni spędzone w Chrząstowie. Imprezę obsługiwał personel OKSiR, który
stanął na wysokości zadania.