28.10.2007r.
Z historii Koniecpola Starego,
lata 1943 - 45.
Poniższe historyczne fakty przytaczam, aby przybliżyć młodemu pokoleniu tamte odległe czasy, aby zdjąć zasłonę niewiedzy i przeinaczeń. Zdarzenia dotyczą majątku hr. Potockiego w Koniecpolu Starym z lat 1943 - 45. Wspomnienia te oparte zostały na autentycznych wydarzeniach, przeżyciach moich i moich bliskich, znajomych i ich rodzin.
Zbliżał się rok 1943. Jaki dwunastoletni chłopak zacząłem powoli rozumieć co to znaczy wojna. Wychowywałem się w rodzinie folwarcznej, moi rodzice pracowali za 1 zł dziennie, plus ordynaria. We wszystkie dni roku kalendarzowego. Majątek Stary Koniecpol należał do właściciela hr. Potockiego, a administratorem był Franciszek Figlarowicz z żoną Jadwigą. Funkcje pisarza pełnił Władysław Terlecki. Teren Koniecpola stopniowo nasycał się wojskami wermachtu i policji, gromadzono zapasy amunicji haubicznej i przeciwpancernej, niemiecki terror stawał się bardziej napastliwy. Wiosną 1944 roku na terenie majątku hitlerowcy dokonali dużych zmian na potrzeby wojenne. Szybko przebudowali pomieszczenia inwentarskie (stajnie) na przymusowy obóz pracy dla 350 jeńców wojennych ściągniętych z frontu wschodniego, z ZSRR. Wróg niemiecki coraz bardziej umacniał w naszym kraju swe pozycje wojskowe, gospodarcze i polityczne. Stosował wszelkiego rodzaju represje wobec ludności cywilnej. Ściągał podatki na rzecz wojny. Czuł się bezkarny.
Przymusowy obóz pracy w majątku w Starym Koniecpolu zbudowany był w kształcie prostokąta. Ogrodzony szczelnie drutem kolczastym rozpiętym na balach po chmielu o wysokości 3m. Na każdym rogu sygnalizacja, reflektor, broń maszynowa oraz wartownik pełniący służbę. Wszystko to sprawiało, że obóz wyglądał groźnie. Pomieszczenia po opróżnionej stajni wyposażone były w prycze drewniane wyścielone słomą.
Tuż za obozem, w środku podwórza, od strony północnej był wybudowany barak mieszkalny z drewna i supremy, skręcany na śruby, ogrzewany piecem kaflowym typu Osterlan. Mieszkali w nim niemieccy żołnierze, którzy zarządzali obozem. Jeńcy wojenni byli wykorzystywani głównie do prac fortyfikacyjnych opartych o rzekę Pilicę. Surowy regulamin dnia wyglądał następująco: o 6:00 pobudka, 6:30 - przegląd stanu zdrowotnego i liczebności, 7:00 - śniadanie, 7:30 - wymarsz szóstkami w otoczeniu żandarmów do pracy pod Koniecpol. Powrót z pracy - godzina 16:00. Jeńcy odżywiani byli na miarę okupacji - kartofle, buraki, brukiew oraz co drugi dzień konina. Do tego herbata i kromka razowego chleba dziennie. Wszyscy przy okopach dostawali gorącą zupę. Kuchnię prowadzili jeńcy, były dwa kotły, po150 litrów każdy. Dzieci rodzin folwarcznych prowadziły swoisty handel wymienny z jeńcami. Za chleb, cebulę, jajko dostawały zabawki: trajkotki, grzechotki, itp. Wojsko niemieckie przymykało na to oczy. W obozie znajdował się lekarz sowiecki, który na początku poruszał się pod eskortą, a potem sam za zezwoleniem naczelnika obozu. Leczył ludzi z obozu, ale zajmował się również ludnością cywilną. Udzielał pomocy lekarskiej starcom i dzieciom. Niejednokrotnie ratował ludzi od pewnej śmierci.
Niemiecki garnizon obozowy wyposażony był w sprzęt zmechanizowany, samochody różnego typu, psy obronne, jak również w konie do różnych prac. Pewnego razu żołnierz woźnica zgłosił przełożonym zaginięcie swego bagnetu. Komendant obozu zarządził zbiórkę, 10 osób ustawił pod murem, między innymi mojego ojca. Dał 10 minut na znalezienie zguby. Na szczęście zguba została odnaleziona. Rozkaz odwołany, ustawiona broń maszynowa zabrana, a żołnierz woźnica wydalony.
Zgodnie z zarządzeniem okupanta Polacy od 14 do 65 roku życia musieli pracować przy okopach, bunkrach, umocnieniach. Ustalono odpowiedni przydział ludzi i podwód czyli zaprzęgów konnych z obsługą. Praca obowiązywała we wszystkie dni tygodnia. Za pracę płacono i przydzielano żywność.
Mieszkałem z rodzicami w czworakach w Starym Koniecpolu w bloku nr 1, mieszkania 2. Chodziłem do szkoły w niepełnym wymiarze. Opiekunem szkoły był kierownik Stefan Kułakowski, doświadczony pedagog. Szkoła miała doskonałą łączność z komendantem obozu i z żandarmerią, która stacjonowała w szkole w Koniecpolu. W szkole zrobiono skład amunicji, który potem przeniesiono na przedmieście Koniecpola, na Magdasz. Sołtys podlegał władzom niemieckim i musiał wypełniać ich wszystkie polecenia. Koniecpolską żandarmerią dowodził Gipre. To na jego rozkaz rozstrzeliwano ludzi, wywożono do obozów zagłady, deportowano do obozów pracy, realizowano plany grabieży i zastraszania ludności.
Do majątku Stary Koniecpol zaglądali nieliczni partyzanci. Przychodzili zazwyczaj nocą i zabierali żywność. Od czasu do czasu słychać było o ich małych potyczkach. W jakimś starciu postrzelony został jeden z ich członków Balsam, lat 38, który ranny uciekł do lasu.
W lipcu 1944 roku pojechałem służbową furmanką z wujkiem Adamem Struskim do Częstochowy. Oczywiście na polecenie hr. Potockiego z zachowaniem wszelkich formalności czyli zaopatrzeni w odpowiednią przepustkę. Po drodze, w miejscowości Mstów zatrzymało nas czerwono światło i okrzyk niemieckiego żołnierza - Halt, auswais. Po obejrzeniu przedstawionego dokumentu machnął ręką (raus). Pojechaliśmy dalej. Na wozie była żywność, ale przepustka rzecz święta więc skończyło się na strachu.
Jesienią 1944 roku, we wczesnych godzinach rannych podczas silnej mgły Niemcy wykonali wyrok śmierci na partyzancie Stanisławie Eliaszu, lat 39, z Zagacia. Wpadł w ręce Niemców i został stracony z broni maszynowej. Wszyscy mieli dość okupacji i życia w ciągłym strachu.
Dużo czasu spędzałem wokół obozu pracy z powodu bliskości jego położenia. Pewnego razu przechodząc koło drutów kolczastych szarpnąłem przypadkowo za kółko alarmowe. Mój but ugrzązł w błocie, wróciłem się po niego przy okazji uruchamiając alarm. Dopadł mnie żandarm, chwycił za ucho, podniósł do góry a potem kopnął z całej siły. Tak rozpoczęła się moja wojna z Niemcami, czułem się pokrzywdzony, należało jakoś wyrównać rachunki. Umówiłem się z kolegą Jurkiem Korczakiem na wybicie szyb w niemieckim samochodzie. Ukryci, z kamieniami w ręku czekaliśmy na samochód. Pojawił się ciężarowy "Deutz", taki z plandeką, walił prosto na nas. Rzuciliśmy swoje kamienie. Mój trafił prosto w przednią szybę kierowcy. Rzuciliśmy się do ucieczki. Jakimś cudem udało nam się zwiać.
Terror okupanta nasilał się. Łapanki, wywózki do obozów pracy, śmierci stawały się codziennością Czarny samochód osobowy, przeznaczony do zadań specjalnych krążył po okolicy. Pewnego dnia, wczesnym rankiem pojawił się przy posesji mojej sąsiadki. Wyskoczyło z niego trzech żandarmów, otoczyli dom i zabrali do obozu pracy moją sąsiadkę Zofię Duś, lat 34. Niemcy mieli niezłe rozeznanie w terenie. Miedzy innymi dzięki konfidentom - donosicielom. Jesienią 1944 roku, mój ojciec Gorgoń Władysław, pracownik służby folwarcznej, bez zezwolenia dokonał uboju świni (60kg, z kolczykiem). Po dwóch godzinach Niemcy postawili ojca pod murem, pod karabinem. Wujek, brat mojej mamy pobiegł do administratora ratować go. Administrator Figlarowicz uprosił władze niemieckie. Kosztowało to 25kg mięsa, które dostarczono do żandarmerii w Koniecpolu. Dostawę pokwitowano.
Prace fortyfikacyjne trwały nieprzerwanie przez siedem miesięcy. Ofensywa zimowa ruszyła 12 stycznia 1945 roku. Siedmio milionowa armia żołnierzy sowieckich i oddziały polskie ruszyły na Berlin.
Dnia 15 stycznia 1945 roku ludność cywilna uciekała gdzie popadło, byle dalej od drogi głównej. Byłem tej nocy z rodziną w miejscowości Kalenice (folwark), 4km na zachód od majątku w Starym Koniecpolu. Ta noc była pełna wydarzeń, został częściowo zniszczony pałac hr. Potockiego, drewniany most na rzece Pilicy i drugi most drewniany na rowie przeciwpancernym w Starym Koniecpolu. O wschodzie słońca, rankiem 16 stycznia 1945 roku, od strony Okołowic przybyły dwa czołgi rosyjskie z długimi antenami radiostacji. Zatrzymały się na kilka minut we wsi a potem odjechały w kierunku Przyrowa. Powoli budził się mroźny dzień (-25°C), słońce podnosiło się coraz wyżej. Nie było już słychać wybuchów, czołgów i strzałów karabinowych. Ludność cywilna nieśmiało powracała do swoich domów, do majątku do Starego Koniecpola.
Na terenie Koniecpola Starego i w majątku pozostało dużo amunicji i broni. Rosjanie rozstrzelali 23 Niemców w Ludwinowskim lesie oraz jednego przy folwarcznej sadzawce. Obóz pracy tylko na jeden dzień opustoszał. Potem znalazły w nim schronienie piesze kolumny wojska sowieckiego.
W dniu 17 stycznia 1945 roku zostałem zatrzymany wraz z Jurkiem Korczakiem przez oficera rosyjskiego. Kolega się wycofał, a ja zaoferowałem swoją pomoc. Miałem pokazać drogę do gorzelni w Ludwinowie. Słabo ubrany, w duży mróz szedłem z oficerem, którego nazwiska ani stopnia wojskowego nie znałem. Mróz był duży (-25°C), brnęliśmy na przełaj po zamarzniętej skorupie śniegu. Oficer strzelał od czasu do czasu z pistoletu w powietrze. Mówił, że ma takich jak ja "malczyków". Pytał mnie "kuda Berlin?", ale nie potrafiłem mu na to odpowiedzieć. W końcu dotarliśmy do gorzelni. Była przez okupanta odpowiednio przygotowana do obrony, w oknach worki z piaskiem, zasieki, reflektory. Było cicho i spokojnie. Oficer rosyjski wszedł ze mną do gorzelni, zabrał wiadro ocynkowane spirytusu. Potem poszliśmy do mieszkania Stanisławskiego, pracownika gorzelni, gdzie poprosił o butelki. Napełnił 10 sztuk, niektóre były po nafcie, zakorkował skrętami z papieru. Następnie nalał do garnuszka zdobycznego spirytusu i kazał mi pić. Nie bardzo chciałem, ale groźba "ubijot" podziałała. Po dwudziestu minutach zorientował się, że spirytus nie jest zatruty i sam wypił garnuszek tego trunku.. Za wszystko podziękował -"spasiba". Pełne butelki i wiadro spirytusu przynieśliśmy do majątku. Po drodze spotkaliśmy Stanisława Kurka, który wymachiwał rękami i krzyczał żeby nie strzelać do gołębi, które siedziały na stodole. Wtedy mój towarzysz wycelował w niego i wystrzelił. Na szczęście niecelnie. Wielbiciel gołębi szybko uciekł. Na pożegnanie dostałem od oficera jedną butelkę spirytusu, kazał mi iść do domu i oddać ją "Haziajowi".
Kolumny rosyjskich czołgów przejeżdżały przez następne dni i noce. Zostawiły swoje liczne ślady na śniegu w swoim marszu na Berlin.
Opowiedział Kazimierz Gorgoń.