Towarzystwo Przyjaciół Koniecpola - Koniecpol Zamkowa 27 Mogiła

Koniecpol 7.03.2008

Ocalić od zapomnienia!

Mstów, Wancerzów, Olsztyn, Przyrów, Lelów, to miejscowości i siedziby gmin, w których spędziłem moich pierwszych 12 lat dzieciństwa i do których pozostał sentyment, porównywalny z wielką sympatią, nawet miłością. Piękne i niezapomniane lata nie wiążą się z ich wyglądem dzisiejszym - obecnie przedstawiają niejednokrotnie obraz szybkiego wzbogacenia się niektórych właścicieli posesji, nie zawsze świadczącym o ich dobrym poczuciu smaku i piękna.

Pamięć moja sięga tych bardzo biednych, ale jakże cudownych izb, do których wchodziło się najczęściej przez wysokie progi sięgające kolan, przez wąskie i niewysokie drzwi, które w okresie letnim były często zastępowane zasłoną z surowego, lnianego płótna, chroniącą mieszkańców przed muchami. Podłoga w izbach była najczęściej glinianym klepiskiem, na którym nierzadko leżały sznurkowe pasiaki, najczęściej wykonywane przez gospodynie domostw. Prawie zawsze, choć nie wiem dlaczego, po lewej stronie wejścia znajdowała się kuchnia z okapem, jej blat z reguły posiadał cztery otwory na garnki, zamykane tzw. fajerkami, stanowiącymi obiekt pożądania, umiejącego biegać dziecka płci brzydkiej.

Otóż te fajerki stanowiły najwspanialszą, często jedyną zabawkę chłopców z okresu dzieciństwa.

Do fajerki konieczny był jeszcze drut, na którego końcu wykonywano uchwyt w kształcie litery Y, gdzie umieszczana i odpowiednio popychana fajerka nabierała ruchów obrotowych, a jej kierunek i tor jazdy zależny był od umiejętności i fantazji "kierowcy". Ta zabawka z tamtego okresu mogła być porównywalna jedynie z procą, z kluczem i uciętym, przymocowanym gwoździem na drucie służącym do wykonywania strzałów, czy też z tzw. "Zośką" z lat pięćdziesiątych.

Wróćmy jednak do izby, a właściwie do kuchni, podstawowego obiektu zainteresowania rodziny.

Kuchnia była podstawową izbą, często jedynym (nie licząc sieni) pomieszczeniem w chałupie. Tak było w większości domów we wsi. Była sypialnią, jadalnią, miejscem zabaw, łazienką, a przede wszystkim miejscem spotkań, rozmów z sąsiadami i przyjaciółmi. W kuchni koncentrowało się cale życie mieszkańców. Nad samą kuchnią - jako urządzeniem znajdował się piec chlebowy będący częścią wewnętrzną, znajdującego się prawie w każdej tzw. zapiecka. Jego tylna, górna część stanowiła jedno dodatkowe i bardzo ciepłe miejsce do spania. Przed zapieckiem stała ława, na której w zimie trudno było przycupnąć, bowiem chętnych na to ciepłe i przytulne miejsce było wielu. Na środku izby znajdował się duży, masywny stół, wokół niego krzesła lub ławki, a dalej łóżka najczęściej dwa - często w tych dwóch łóżkach spało pięć, a nawet więcej osób.

Na pytanie - Jak się tutaj wszyscy mieścicie? Gospodyni odpowiadała, że my ze starym śpimy w głowach, a dzieci osobno w nogach.

Bardzo często w izbie znajdowała się kołyska, to właściwie było małe drewniane łóżeczko na tzw. biegunach czyli wycinkach koła, pozwalających na wprowadzenie tego mebla w taki ruch jak huśtawka, ale ułożone w nim dziecko było kołysane na boki.
Kołyska pozwalała opiekunce dziecka wykonywać dodatkową pracę, np. kołysanie dziecka i wyrabianie w masielnicy masła. Wracając do opisu wyglądu izby, trzeba jednoznacznie stwierdzić, że pomimo mniejszej lub większej biedy jaka panowała w rodzinach chłopskich izby były czyste.

Ściany najczęściej bielone wapnem, zabarwionym niebieską farbką używaną do prania pościeli. W dwuokiennej najczęściej izbie, obowiązkowo hodowano pelargonie w kolorach różowych i czerwonych... W oknach wisiały wykonywane przez gospodynie szydełkiem, kordonkowe firanki. Wieczorem okna zasłaniano białymi, płóciennymi zasłonkami. Izbę, a także sień i przedsionek codziennie zamiatano miotłami brzozowymi i wysypywano czystym, żółtym piaskiem. Tak mieszkali w zdecydowanej większości małorolni chłopi na terenach wiosek Jury Częstochowskiej, której kamienista i piaszczysta ziemia dawała to co mogła dać.

Najbiedniejsze były okolice Olsztyna, których mieszkańców nazywano koziarzami. Są dwie wersje tej ksywy:
Pierwsza od nazwiska kowala, którego nikt ze znanych mi najstarszych mieszkańców i rozmówców nie pamiętał.
Druga od ilości utrzymywanych przez mieszkańców kóz, które nie tylko w okresie okupacji niemieckiej ratowały przed głodem rodziny hodowców tych uroczych zwierząt. Osobiście twierdzę, że ta druga wersja jest bardziej prawdopodobna i zasłużyły na nią te miłe zwierzątka, które tak pięknie zharmonizowały się z górzystym terenem Jury Częstochowskiej Nie wyobrażam sobie zresztą wypasu krów na wzgórzach olsztyńskiego zamku, które w tamtych czasach stanowiły jedyne, wolne do użytku pastwisko.

Pamiętam nazwiska tylko dwóch gospodarzy, posiadających po jednej krowie, byli to: Guzikowski i Strączyński.

W jaki sposób utrzymywali się mieszkańcy tej przepięknej miejscowości jaką jest dzisiaj Olsztyn? Wie tylko Pan Bóg!!! Latem było lepiej. Nie trzeba było butów. Większość mieszkańców chodziła boso. Zimą wychodziło się rzadko, w razie konieczności. Niewiele dzieciaków mogło korzystać ze wspaniałych warunków jakie tworzyły górki zjazdowe usytuowanego w centrum zamku. Często" ząb na ząb" nie mógł trafić, tak trzęsły się nam szczęki z zimna, ale radość zjazdu " na byle czym" była tak ogromna, że takie drobiazgi nie mogły nas powstrzymać.

Różnie wyglądały obowiązki dzieci w tamtych czasach, ale najczęściej były niewielkie. Ograniczały się do przyniesienia wody, ziemniaków z ziemnej piwnicy i wypasu kóz. Szkoła Podstawowa tylko dla 7-o i 8-o latków czynna była w pierwszym roku okupacji. Obejmowała program poznania liter, które pisaliśmy na tabliczkach rysikiem oraz operacji dodawania i odejmowania do 100.
Nauczycielem tego programu był prawdopodobnie folksdojcz niejaki Ciesielski. Do klasy najczęściej przychodził pijany i przy każdej nadarzającej się okazji, realizował swój program kijem i siłą fizyczną. Edukacja na nasze szczęście skończyła się szybko, ponieważ budynek szkoły został zajęty przez wermacht na koszary. A pan "profesor" Ciesielski przepadł bez wieści. Początek okresu okupacyjnego był najtrudniejszym. Brakowało wszystkiego nawet sody do prania, otrzymywane na przydział mydło zawierało 90% gliny, pozostałe 10 % aż strach powiedzieć, a nawet pomyśleć.
Najbezpieczniejszym miejscem była izba we własnym domu, gdzie było względnie ciepło i schludnie.
Ciepło utrzymywane było przez stale tlący się ogień w kuchni, przy której grzaliśmy zziębnięte zimą ręce. Względne ciepło i ogień utrzymywany był dzięki "Sokolim Górom", a właściwie dzięki leśnemu poszyciu, które gospodynie domowe grabiły i przenosiły w olbrzymich płachtach, magazynując we własnych obejściach. Te dzielne kobiety potrafiły odległość ponad dwóch kilometrów pokonywać kilkakrotnie w ciągu dnia.
Las był również jedynym źródłem dochodu. Latem grzyby, maliny, borówki, jagody, zimą szczapy tj. krótkie żywiczne odcinki drewna sosnowego paczkowane w dwudziesto kilku centymetrowej długości wiązki. Sporo osób wyplatało różnej wielkości kosze z korzeni sosnowych oraz miotły brzozowe. Ściółka sosnowa była też jedynym dostępnym materiałem izolacyjnym, chroniącym mieszkania przed zimnem.

Najgorsze były pierwsze lata okupacji, do 1942r. Później Polacy nauczyli się jak oszukać okupanta, jak przemycić "trefny" towar, jak zabić nie kolczykowaną świnię, jak wyprodukować stosunkowo dobre mydło, a nawet lepszy ponoć od normalnego spirytusu bimber. Jak zrobić pachnący, świeży chleb domowym sposobem najlepiej wiedziała pani Jarosikowa. Bardzo często towar przechodził z rąk do rąk na zasadach wymiany bezgotówkowej, tzn. coś za coś. Z procesem nauczania dzięki miejscowej inteligencji też zaczęto sobie radzić. Naukę dzieci i młodzieży, pod pozorem opieki nad najmłodszymi, prowadziły siostry zakonne, a starszą grupę uczył np. pan sędzia Chorski. Z imienia niestety nie pamiętam, był chyba wysiedleńcem z Poznania, podobnie jak też rodziny państwa Klepackich, Dolatków czy Nawrotów.

Bardzo pozytywną rolę w organizowaniu społeczności lokalnej odegrał w Olsztynie niezapomniany, wspaniały ksiądz Michałowski, który często pomagał materialnie najuboższym. Pamiętam np. jak "grzmiał' z ambony - krytykując opilstwo. " Drodzy parafianie! Proszę nie pijcie tyle. Przecież ta woda ognista, którą wypiliście nie zmieściła by się w kwadratowej wieży naszego zamku".

Życie Polaków w okolicznych miejscowościach wyglądało bardzo podobnie.

Ja jednak, ponieważ opisuje fakty łącznie z autentycznymi nazwiskami, zawężam niektóre opisy do okolic Olsztyna, Lelowa, Przyrowa i innych miejsc do dzisiaj zachowujących te same nazwy. Szczególnie po ostatnim moim pobycie w Zrębicach doszedłem do przekonania: by podzielić się swoimi wspomnieniami z młodszym pokoleniem, ocalić od zapomnienia to co dla nas miało duże znaczenie, by zachęć historyków do udokumentowania minionych wydarzeń znanych czasami tylko fragmentarycznie.

Zacznijmy od epizodu pierwszego. Wybuch II -ej wojny światowej zastał mnie i moich najbliższych właśnie w Olsztynie. Króciutkie wyjaśnienie skąd w Olsztynie. Otóż także w latach trzydziestych ubiegłego wieku o pracę było ciężko, dla jej otrzymania trzeba było również korzystać z protekcji znajomych, dobrze sytuowanych, a najlepiej zajmujących wpływowe stanowiska. Dzięki takim właśnie znajomością ojciec otrzymał posadę urzędnika gminnego z pensją 120 zł. Dostali również mieszkanie i opał - te koszty pokrywała gmina. Były to warunki, pozwalające na zaspokojenie niewygórowanych potrzeb 4-ro osobowej rodziny w 1938r. Zbliżał się 1 września 1939 r. Byliśmy jednymi z nielicznych posiadaczy radia marki Telefunken, z którego coraz częściej wylewały się przepowiednie o wybuchu wojny. W piątą rocznicę moich urodzin, ojciec otrzymał wezwanie wcielające go do drugiego pułku łączności.

Psychoza wojenna narastała. Część ludności, która nie posiadała własnej ziemi ani nieruchomości, zgodnie chyba z tzw. "owczym pędem" postanowiła uciekać. Czasami nie wiadomo dokąd. Właśnie dzięki tej ucieczce wraz z mamą i 16-to letnim Marianem Majem - synem sekretarz gminy Olsztyn, zabranego pod opiekę na prośbę jego rodziców, znalazłem się w Lelowie u Państwa Szmidów. Tu w Lelowie, po raz pierwszy w życiu zetknąłem się oko w oko z tragedią wojenną ludzi, których wojna spotyka na swej drodze nie pytając o ich zgodę. Nie jest istotne, ilu ludzi znalazło się w jednej izbie, ile w tej izbie spało, ale jakże ważnym dla mnie do dnia dzisiejszego jest to, że w stosunku do siebie Ci biedni ludzie dzielili się z innymi czasem ostatnim bochenkiem chleba. A wyrazy współczucia i chęć bezinteresownej pomocy okazywali w niemal każdej sytuacji. W Olsztynie w chwili wkroczenia Niemców nie padł ani jeden strzał. Natomiast w Lelowie walka trwała kilkanaście minut.

Czołówka wkraczających wojsk niemieckich została ostrzelana przez żołnierzy polskich, a intensywna strzelanina trwała dość długo. Z palącego się domu, a właściwie z piwnicy tego domu, uciekliśmy w wąwóz rzeczki Białki i tam leżąc przytuleni do ziemi, przeczekaliśmy czas walki. Następnie zostaliśmy wraz z częścią mieszkańców przeprowadzeni przez żołnierzy niemieckich pod kościół. Przed kościołem odzielono kobiety i dzieci od mężczyzn. Kilkunastu mężczyzn odprowadzono pod mur ogrodzenia kościoła i tam przez " krzewicieli" niemieckiej kultury zostali rozstrzelani. Nie znam i nie znałem rozstrzelanych, wiem jednak na pewno, że byli to mężczyźni w cywilnych ubraniach, nie uczestniczący w walce. Oddział żołnierzy polskich oddalił się w nieznane.

Wracając z mamą do Olsztyna spotkałem równie przerażający widok. Na pobliskiej polanie w lasach Lelowa; rozbite w nieładzie wozy taboru wojskowego, zabite przy wozach konie oraz przywiązany do jednego z wozów wyjący pies - owczarek niemiecki, ale jako pies polski. Podchodząc do psa podałem mu kawałek chleba, nie podniósł - rozryczalem się jak dzieciak. Nie umiałem tego zrozumieć. Ale do dzisiaj kocham psy i traktuje je po przyjacielsku.!

Wróciłem spokojnie z mamą do Olsztyna. Przy pierwszej okazji jaką miałem, w 1970 r. podczas mojej obecności w Lelowie, pochyliłem głowę i pomodliłem się nad pierwszymi niewinnymi ofiarami II -ej wojny z okolic moich lat dziecięcych.

Chyba czwartego, może piątego września jesteśmy znów w naszym pięknym mieszkaniu w Rynku na I-ym piętrze, a jakże z balkonem. Zimno jak cholera. Brak jakichkolwiek środków do życia. W domowej spiżarni pozostały puste słoiki i butelki po nieproszonej wizycie niemieckich żołdaków w czasie naszego pobytu w Lelowie. Znów pomoc obcych ludzi pozwala nam na przetrwanie najtrudniejszego okresu.

Ojciec mój wrócił z "wojny" 18 listopada 1939 r. Piszę z wojny w cudzysłowiu. Jak dziś pamiętam słowa ojca - "Karabin dostałem na kilkanaście dni przed oddaniem oddziału do sowieckiej niewoli. Karabin był bez amunicji, a ja nie miałem żadnej możliwości, zresztą i ochoty do uczestnictwa w walce." Uciekł z konwoju z okolic miejscowości Szepietówka dzisiejsza Ukraina, ukrywając się przez trzy dni na pobliskim cmentarzu do czasu zdobycia cywilnych łachów. Większą część drogi powrotnej przeszedł pieszo. Z ojcem było nam lżej, został zatrudniony przez władze okupacyjne jako urzędnik gminny, często wykorzystywany jako tłumacz - znał nienajgorzej język niemiecki.

Skład urzędników w gminie pozostał niezmienny. Wójtem pozostał Pan Podlejski ze Skrajnicy, sekretarzem Pan Maj, również pozostali byli zatrudnieni w okresie przedwojennym. Jednym z nich był Pan Władysław Tomza z Biskupic. Wymieniam tutaj to nazwisko, z uwagi na fakt, że człowiek ten z zupełnie niczym nie uzasadnionych przyczyn do 1956 r. mieszkał daleko od swego miejsca zamieszkania i rodziny pod innym nazwiskiem. Mianowanym burmistrzem został nie wiem skąd przybyły Władysław Wende. Był to człowiek bez zasad, a właściwie jedną jaką miał, pozytywnie kształtowała życie mieszkańców gminy Olsztyn. Chyba nikt nie widział tego człowieka trzeźwego i tę wadę umieli wykorzystać pracownicy urzędu gminnego, zresztą pili prawie wszyscy przedstawiciele lokalnej inteligencji. Najczęściej tzw. "bimber". Były dwa miejsca, w których spotykali się panowie: Boch, Jarosik, Baranowski, Żołędowski, Chojnacki i inni. U Marysi i u Michała. Były to tzw. knajpy usytuowane po przeciwnych stronach Rynku. Knajpa Marysi Chojnackiej znajdowała się po tej stronie bliższej zamku. Było jeszcze jedno miejsce gdzie nie tylko ww. panowie mogli się stosunkowo spokojnie spotykać. Był to chór w kościele olsztyńskim. Tam nie tylko się śpiewało, tam dochodziło do spotkań z byłym dowódcą częstochowskiego oddziału A.K "Ponurym" (odziedziczył pseudonim po śmierci majora Piwnika).

Urząd gminy w Olsztynie był dwukrotnie "napadany" w okresie sześciu lat okupacyjnych przez polskich żołnierzy podziemia. Zabierano wówczas druki "kenkart". Tak się nazywały dokumenty tożsamości Polaków, oraz wykazy podatków i dostaw kontygentowych. Miałem przyjemność poznać jednego z uczestników takiego... "napadu", w Gliwicach, pełnił obowiązki starosty powiatu gliwickiego. Znam i pamiętam nazwisko tego pana, ale ponieważ nie wiem czy żyje i czy chciałby, abym w tym miejscu umieścił Jego dane - nie czynię tego. Pierwszym obywatelem z inteligencji olsztyńskiej, który został wywieziony i zamordowany w Oświęcimiu był kierownik szkoły Pan Combik. Była to chyba jedna z pierwszych prób zastraszenia na tych terenach społeczeństwa. Czy udana - chyba nie. Znane są bowiem późniejsze przypadki rozbrajania żołnierzy i oficerów niemieckich, napady na posterunki, rozkręcanie szyn kolejowych, a nawet ucieczka do lasu całego składu osobowego posterunku policji z bronią i dokumentami prosto w szeregi A.K. Nie przypominam sobie, by w późniejszym okresie okupacji zastrzelono kogoś z mieszkańców Olsztyna. Były natomiast i to kilkakrotne przypadki zastrzelenia mężczyzn przejeżdżających rowerem. Znany był żandarm o nazwisku Schubert - bezwzględny sadysta, który bez najmniejszego powodu strzelał do przypadkowych, nieznanych ludzi. A następnie wyciągał harmonikę i przechodził do innych czynności jakby się nic nie stało. Otrzymał wyrok śmierci. Polacy chcieli go złapać żywcem. Nie udało się. Został zastrzelony w restauracji w pobliskim Janowie. Ilu Polaków zastrzelił - trudno określić. Znanym miejscem uśmiercania Polaków w powiecie częstochowski był teren pomiędzy Olsztynem, a Kusiętami, zwany "Szubienicą". Prawie pustynna przestrzeń, na której nawet krzaczki sosnowe nie chciały się zadomowić. Ku czci pomordowanych usytuowano w tym miejscu Obelisk.

Pierwsza ofiara wojny w Olsztynie Tu AK-owcy wykonali wyrok na żandarmie Schubercie

Obelisk w Olsztynie

Twierdzę jednoznacznie, że miejsce kaźni było bardziej rozległe, zajmowało obszar kilku hektarów. Rozstrzeliwanych tu mężczyzn przywożono raz, a czasem dwa razy w tygodniu. Ofiary ustawiano przed stosunkowo płytkimi rowami. Z rozstrzeliwanych, pozostawiano dwie osoby, które po zasypaniu swych kolegów, też były rozstrzeliwane i zakopywane, ale już przez niemieckich oprawców. Najbardziej intensywne rozstrzeliwania odbywały się w 1943r. Kim byli rozstrzeliwani? Trudno powiedzieć. Ci, którzy tam zginęli nie posiadali dokumentów. Na miejscu tego masowego mordu, żadnych identyfikatorów nie odnaleziono. A chowano ich stosunkowo płytko, niejednokrotnie na tamtym terenie znajdowano części ciał ludzkich, wykopywanych przez lisy. Innym miejscem zagadkowej, zbiorowej śmierci to mająteczek, leżący w granicach gminy Olsztyn znany pod nazwą "Ciecierzyn". Tutaj rozstrzelano 12 osób (w tym również kobietę w ciąży). Zabitych w izbie ułożono głowami do siebie w tzw. gwiazdę. Do dzisiaj zbrodnia ta nie została wyjaśniona. Gorzej, bo będąc kilkanaście dni temu w miejscu dokonanej zbrodni, nikt z najbliższych sąsiadów nie potrafił powiedzieć jak nazywali się zamordowani, w 1944 roku właściciele Ciecierzyna. Jak myślicie Państwo? Czy o takich faktach nie warto przypominać? Czy nie ocalić ich od zapomnienia?

Ciecierzyn - tutaj rozstrzelano 12 osób

Tuż, tuż, w niedalekiej odległości od Ciecierzyna, znajduje się cmentarz z okresu pierwszej wojny światowej. Zginęło tu i pochowanych zostało ponad 200 osób - Niemców, Polaków i Rosjan. Tutaj pochowani zginęli w bardziej lub raczej mniej - uczciwej ( jak każda wojna) walce.

Cmentarz z I-ej Wojny Światowej Cmentarz z I-ej Wojny Światowej

Jest grudzień 1944 roku, przy sprzyjającej pogodzie, można już było usłyszeć odgłosy podobne do burzowych grzmotów. To "uwertura" armatnich orkiestr zbliżających się od wschodu Armii Rosyjskich. Wieść niesiona z ust do ust, niczym dzisiejsze SMS-y, mimo braku telefonów i odbiorników radiowych (w czasie okupacji posiadanie radia zabronione było pod rygorem kary śmierci) donosiła o zmianach. Wiedzieliśmy, że chwila oswobodzenia zbliża się. Pragnienie tej chwili stało się jeszcze bardziej oczekiwane po upadku Powstania Warszawskiego, którego pozostałym przy życiu ofiarom, lokalne społeczeństwo w miarę swych jakże ograniczonych możliwości i zasobów materialnych pomagało. W grudniu 1945r, można już było zobaczyć Niemców, przygotowujących się do ucieczki, nawet z tych miejscowości gdzie wcześniej utworzono strefę obronną okopów przeciwczołgowych. Wreszcie, prawie codziennie przez wsie przemieszczały się w kierunku zachodnim grupy żołnierzy niemieckich, bardziej lub mniej zorganizowanych. Wśród uciekających, można też było spotkać konne oddziały ukraińskich kozaków sprzymierzonej z Niemcami armii Własowa.

I teraz przedstawię Państwu opis wydarzeń, które wcale nie muszą być całkowicie zgodne z historyczną prawdą, ponieważ pamiętam je z ustnych przekazów z 1945roku. Próba potwierdzenia prawdziwości tych wydarzeń była pozytywną tzn. moi rozmówcy potwierdzali znajomość dwóch wersji, ale muszę wyjaśnić, że nie miałem możliwości potwierdzenia przez osobę żyjącą w tamtych czasach i dobrze znającą tok tamtych wydarzeń.

W przeddzień wydarzeń do Przyrowa przyjechało konno dwóch Ukraińców. Mieli ponoć ze sobą dużo złota w postaci wyrobów liturgicznych: kielichów, monstrancji... Chcieli te wyroby sprzedać. Transakcja prawdopodobnie odbywała się przy suto zastawionym stole, na którym najwięcej było wódki. W trakcie prowadzonej pertraktacji jeden z Ukraińców oddalił się w nieznanym kierunku i już więcej nie wrócił. Został utopiony w niewielkiej sadzawce przez nieznanych osobników. Drugi z uzbrojonych, po zorientowaniu się, że jego kamrat nie wraca wrócił do swojego oddziału. stacjonującego w niedalekiej odległości. Cały oddział własowców powrócił następnego dnia z posiłkami żołnierzy niemieckich. Odnaleziono zabitego. Zaczęła się krwawa zemsta. Dokładnie obstawiono wieś, wchodzono do domów i mieszkań, szukając mężczyzn - dom po domu, zabijając napotkanych na miejscu. Uciekających przez okna zabijali pozostający na zewnątrz w tym celu mordercy. Wiele domów, w których nie znaleziono mężczyzn - podpalono. Podobno wiele kobiet i dzieci, którzy nie potrafili i nie mogli wydostać się z płomieni zginęła spalona żywcem.

Druga wersja różni się od przedstawionej, tym, że zabity przez Polaków Ukrainiec dokonał gwałtu, a wyrównania rachunków za ten czyn dokonał ktoś z rodziny zgwałconej.

W bezpośredniej bliskości tych wydarzeń, mieszkańcy Przyrowa ufundowali pomnik z płytą imienną ofiar ostatnich dni II-ej wojny światowej w ich miejscowości.

Pomnik w Przyrowie ku pamięci pomordowanych w dniu 8.01.1945 r.

Opisy, które Państwu w ten może nie najciekawszy sposób przedstawiłem wryły się w moją pamięć wtedy, kiedy miałem 5 do 12 lat. Były z pewnością utrwalane w różnych okresach życia przez rodzinne przypominania faktów i ludzi doświadczonych okrutnie przez wojnę.

Temat wydarzeń byłby niepełny gdybym nie poruszył tragedii ludzi, których liczba ofiar była największa na ziemiach polskich. Stanowiła ją narodowość żydowska Polaków, żyjąca obok nas określana w ilości dwudziestu do 30% ogółu społeczeństwa. Pamiętam z całą pewnością nazwiska: Tenenbaumów, Rozencwajgów, Federmanó'w, Mallelów i wiele innych., które można znaleźć na stronie internetowej TPK. Byli w śród nich ludzie pracujący w różnych zawodach; szewców, krawców, lekarzy, handlowców.

W Koniecpolu ze względu na bliskość stacji kolejowej. Niemcy zorganizowali rejonowe centrum ewakuacyjne. To właśnie tutaj większość spędzonych siłą po raz ostatni swoimi stopami dotykali ziemi na której się urodzili, na której pozostawili swoje skromne domy, a także dorobek całego życia. Patrząc przez zasłonięte okna w Rynku, niektórzy odważni, mogli obserwować przedostatni etap tragedii mordowanych masowo - choć innej narodowości z pochodzenia, ale przecież Polaków. Stąd, z koniecpolskiego rynku Niemcy pędzili zebranych żydów, wśród których były kobiety, starcy i dzieci w kierunku stacji, gdzie czekały wagony towarowe. Załadowani do nich ludzie udali się w swoją bezpowrotną podróż, której ostatnim etapem była "fabryka śmierci" w Konzentriatonslager Auschwitz.

Kto nie mógł o własnych silach dojść do stacji - ginął. Tak umarł uderzony kolbą karabinu stary żyd nie mogący się podnieść po upadku o własnych silach. Osobiście, znam tylko jedną osobę, której udało się z tego transportu, z tego punktu przeładunkowego ujść z życiem. Uratowana o imieniu Róża ma dzisiaj ponad 80 lat (uratował ją mieszkaniec Koniecpola). Tyle wiadomo, słyszano i tyle a może aż tyle wiemy o Żydach, żyjących kiedyś tak blisko nas.

Andrzej Zawadzki

P.S. Nie mogę i nie pozwala na to moje własne sumienie abym nie skreślił, kilku zdań, a szczególnie po rozmowie, jaką miałem przyjemność przeprowadzić z uratowaną Panią Różą R. W Koniecpolu w pierwszych latach po wyzwoleniu w 1945 roku istniała Synagoga i cmentarz żydowski. Tego co nie zniszczyli okupanci, zniszczył czas, przy współudziale bezmyślności i głupoty. I komu to przeszkadzało? /Tak zapytała rozmówczyni/. Naprawdę do dzisiaj nie znam sensownej odpowiedzi. Przechodząc jednak przez ślicznie odbudowany i zagospodarowany Rynek, patrząc w jego czterostronne tło, jakże uroczych, w niektórych przypadkach pożydowskich z pochodzenia domów widzę w pozostałej z dzieciństwa wyobraźni zmizerowane twarzyczki i piękne, najczęściej ciemne oczy dzieci... ich smutne spojrzenia przywracają pamięć. Idąc dalej ulicą Zachodnią wchodzę na teren zakładu oczyszczania miasta. Z petenta po chwili zadumy staję się kimś, kto przyszedł tu by zapalić świeczkę komuś bliskiemu lecz już nieżyjącemu. Niestety nie ma gdzie. I znowu pytanie. Jak młotem w głowę. Komu to przeszkadzało? Nie wiem. Stawiam jednak myślącym pod rozwagę - PROBLEM. Czy wolno nam nie pamiętać o ludziach, którzy byli współobywatelami naszego miasta, pozostawić w zapomnieniu? Czy czytając utwory Boya Żeleńskiego, Słonimskiego czy Tuwima; tworzących perełki naszej literatury. Czy też słuchając muzyki, wykonywanej przez Rubinsztajna. Wolno nam zwolnić się od obowiązku nie zapominania jakże tragicznych faktów. Stwórzmy może, stosownie do naszych skromnych możliwości "LAPIDARIUM", które choć w części pozwoliłoby na spełnienie obowiązku wobec współziomków i sąsiadów. By nikt z nas nie musiał odpowiadać na pytanie: A KOMU TO PRZESZKADZAŁO ?