12.01.2009 r.

Wola Boska! Sprawiedliwy wyrok, czy bezprawie?


Minął rok od kiedy pozwoliłem sobie na zainteresowanie Państwa treścią opowiadań "Ocalić od zapomnienia".

Dzisiaj wracam do tamtych wydarzeń, czując, że jest to bezwzględnie moim obowiązkiem wynikającym wprawdzie z faktów autentycznych, ale zupełnie przypadkowych.

Pragnę jednocześnie zapewnić Państwa, że opisane dzisiaj wydarzenia nie mają żadnego przyczynowego związku z materiałem napisanym wcześniej.

Z fragmentami pamiętnika, którego fragmenty cytuję dosłownie, zapoznałem się w okresie ostatnich Świąt Bożego Narodzenia.

A tytuł dzisiejszy kojarzę, a nawet uważam go za bardzo prawdopodobny i personalnie możliwy do logicznego powiązania z grupą oprawców, która dokonała bestialskiego zbiorowego mordu na mieszkańcach Przyrowa pod koniec okupacji niemieckiej w 1945 roku.

O ile kogokolwiek mogą zainteresować bliższe informacje zawarte w poniższych opisach - mogę służyć pomocą. Dziś przedstawiam relację nieżyjącego już autora pamiętnika:

Odzyskanie wolności - styczeń 1945 rok. Ofensywa wojsk radzieckich od wschodu przekroczyła naszą wschodnią granicę i zbliżała się do nas z każdą chwilą. W powietrzu słychać było odgłos podobny do odgłosów zbliżającej się burzy. Słychać było detonacje, wybuchy pocisków, stawały się coraz bliższe, aż któregoś dnia niebo pociemniało, a niektóre pociski były gołym okiem widoczne. Niektóre z nich sam obserwowałem i porównywałem je do płonących waliz, lecących w powietrzu, w którym unosiła się wyraźna woń spalenizny.

Któregoś dnia podjechał samochód ciężarowy od strony Gielniowa i zatrzymał się koło naszych zabudowań, na drodze do szosy. Wysiadło z niego 6 ludzi. Samochód był niemiecki. Trzech było własowców, byli to Rosjanie, którzy przeszli na służbę niemiecką, pod dowództwem generała Własowa. Drugich trzech było Niemców. Wszyscy weszli do kuchni przy młynie. Tego dnia nasza Jaśka piekła chleb w piecu chlebowym, który był wybudowany w trzonie kuchennym, stojącym blisko wejścia z sionki do kuchni, po prawej stronie, w jednym z narożników pomieszczenia kuchennego. Nad trzonem kuchennym znajdowała się "kąpa" czyli okap, zbierający dym z nad kuchennego blatu do komina. Drzwiczki pieca chlebowego znajdowały się tuż nad podłogą w kuchni. Budowa tego pieca chlebowego była bardzo niepraktyczna, bo ktoś, kto miał piec chleb, wszystkie czynności musiał spełniać na kolanach, w pozycji schylonej.

Przybysze porozsiadali się na krzesłach w kuchni, z pieca wyjęli jeszcze nie bardzo upieczony chleb, zajadając się przeważnie lepiej dopieczoną wierzchnią skórką. Chleb był gorący, ale smakował przybyłym. Jeden z Niemców powiadomił mnie, że przyjechali jako ostatnia grupa, i muszą spalić nasze zabudowania. Jeden z Niemców powiedział, żebym posprzątał z młyna, co jest lepszego, żeby nie spłonęło. Poszedłem więc na poddasze młyna, zacząłem zdejmować pasy pociągowe, potem miałem zdemontować gazę z cylindra. Na tym poddaszu, krytym jeszcze gontami, na wierzchu których położona była papa, miałem zrobioną taką zasuwaną dziurę, przez którą mogłem obserwować, co dzieje się na szosie. Na szosie nic się nie działo, ale już po niedługiej chwili usłyszałem odgłosy jadących pojazdów i po niedługiej chwili od Krzyżówek zobaczyłem nadjeżdżające czołgi. Na niektórych zatknięte były czerwone flagi. Ucieszyłem się, że Niemcy nie zdążą spalić nam zabudowań. Pośpiesznie zszedłem na dół i powiedziałem im, że jadą szosą radzieckie czołgi. Wcale się tym nie zdziwili, powychodzili na dwór i udali się w kierunku szosy. Od szosy w kierunku naszych zabudowań szedł dowódca radziecki, prowadząc mały oddziałek żołnierzy radzieckich i wziętych do niewoli Niemców. Stanęli na drodze, obok naszych zabudowań, dowódca, jak się okazało major, kazał ustawić się w szeregu tym przyprowadzonym i wszystkim, jacy byli u nas, oraz domownikom. Zauważyłem, że z tych sześciu naszych brak jest jednego. Z naszych domowników byli: Mama, Bolek, Jaśka i ja, jeden z zamieszkałych u nas trzech mężczyzn wysiedlonych z Warszawy a przydzielonych do nas przez Urząd Gminy, których razem było czworo, bo była jeszcze jedna pani starsza, też po 60-tce, tak jaki i mężczyźni. W tym dniu był tylko jeden wysiedlony, reszta pojechała do Warszawy.

Zaczęła się rewizja i sprawdzanie tożsamości zgromadzonych w szeregu ludzi. Rewizję przeprowadzał major w asyście dwóch żołnierzy. Jeden z nich trzymał wieko od walizki, do którego były kładzione wszelki papiery, mapy, zdjęcia, drugi wojak trzymał pudełko blaszane, do którego były wkładane wszelkie kosztowności, jak zegarki, pierścionki, obrączki, bransoletki, a nawet zapalniczki i papierośnice. Ręczne zegarki z paskami były zdejmowane z rąk, a nawet z nóg. Niedługo podszedł major do naszego wysiedlonego, który nazywał się Mikołajewski. był on przedwojennym komunistą. Wyjął z portfela partyjną legitymacją i podał majorowi. Major obejrzał ją i już po chwili spoczywał w jego objęciach. Podczas wspólnego poklepywania się po plecach, nasz wysiedlony zdążył wskazać nas wszystkich, jako domowników i jego chlebodawców. Major kazał nam wystąpić z szeregu i przyglądać się, co będzie dalej. Poza nami było 56 osób do rewizji. Major podchodził do każdego, potem pudełko wziął od żołnierza, a jemu przekazał odbieranie broni od Niemców i od innych. Obaj wojacy rewidowali każdego Niemca i własowca. Niektórzy z nich, przeważnie własowcy mieli po kilka zegarków, pierścionków, zegarki niektórzy musieli ściągać z nóg. Wszystkie te kosztowności major kazał sobie podawać do pudełka. Major przeglądał wszystkie podawane mu papiery, a które przejrzał wędrowały do walizki, którą żołnierz trzymał przed sobą. Nareszcie rewizja dobiegła końca. Wówczas major podszedł do Mikołajewskiego, wziął go pod pachę, zawołał mnie i ujął mnie pod drugą pachę i poprowadził za Niemcami, których prowadziło i pilnowało pięciu wojaków radzieckich z pepeszami. Wszystkich 56 ludzi przeprowadzono przez małe poletko między dwoma rzekami (jedna szła od upustu, druga od jazzu piętrzącego, czyli upustu. Tą nieszczęsną grupę 56 ludzi ustawili ruscy razem, następnie pluton egzekucyjny złożony z pięciu żołnierzy ruskich po komendzie "padnij" zaczął kanonadę z pepesz, siejąc po skazanych. Mózg rozpryskiwał się na wszystkie strony. Widziałem, jak jednemu stojącemu spadła głowa, a on jeszcze zrobił kilka kroków i dopiero upadł. Major patrzył z zadowoleniem na egzekucję i powtarzał: "naplewat na nich, naplewat".

Niedługo wojsko ruskie, jakie było koło nas, odeszło w kierunku szosy, gdzie mieli pozostawiane swoje pojazdy. Major pożegnał się z nami i Mikołajewskim. Wtedy przypomniało mi się, że jeden z gości zapodział się gdzieś, i może nocą komuś wyrządzić krzywdę. Udałem się do szopy, gdzie stała maszyna do sieczki, niedawno wyniesiona z młyna. W szopie nie było jeszcze wtedy posadzki, tylko ziemia, dlatego też, aby sieczka nie spadała na ziemię zrobiony był blat i podstawiony pod koło skosami. Zauważyłem, że blat nie leży na swoim miejscu, trochę jest przesunięty, zauważyłem, że w korycie, gdzie kładzie się słomę leży zwinięty mundur wojskowy i pas. Podniosłem ten pas z ziemi, pod którym leżał nabity pistolet typu VIS. Ucieszyłem się, że nareszcie będę miał własną broń. Udałem się na poszukiwanie jej właściciela. Poszedłem do młyna. Nisko, pod jagielnikiem leżała kupa plew z prosa. Wydało mi się, że coś się w nich poruszyło. Już wiedziałem, gdzie ukrył się własowiec. Doniosłem o tym żołnierzom radzieckim. Zabrali go. Był przebrany w moje stare marynarskie ubranie, używane dawniej. Nie wiem, co z nim zrobili, był młody, miał około 20 lat. Potem poszedłem na poletko, na miejsce egzekucji. Między ciałami poniewierały się różne przedmioty: różańce, książeczki do nabożeństwa, prezerwatywy i inne rzeczy codziennego użytku. Pomyślałem, że wojna to jedna z ohydnych rzeczy, jakie wymyślił człowiek.

Rankiem, na drugi dzień był spory mróz. Zauważyłem przez okno z mieszkania przy młynie, idącą kobietę od miejsca, gdzie leżeli zabici. Na plecach niosła sporą ilość butów. Nie mogłem się nadziwić, jak poradziła sobie zdejmować buty ze skostniałych, zamarzniętych na kość nóg nieboszczyków. Z resztą nie każdy mógłby to zrobić, trzeba mieć nieczułe sumienie. Czyżby zrobiła to z biedy?

Myślę, że jakiekolwiek komentarz do przedstawionych wyżej faktów byłyby zbyteczny.

Andrzej Zawadzki