24.11.2001r.


Pilicą od Szczekocin do Koniecpola

sierpień 2001

Pomysł spływu kajakiem rzeką mojej młodości dojrzewał przez lata. Nic nie wskazywało na to, że zrealizuję go w 2001 roku. Byliśmy w Koniecpolu, ja i moja dwunastoletnia Kasia. Pogoda była wspaniała i czasu mieliśmy pod dostatkiem. Poza tym nie mieliśmy niczego. O pływaniu kajakiem wiedzieliśmy tyle co nic. Pozostały tylko wspomnienia z wywrotek na zakolach Pilicy na kajaku kolegi zrobionym przez jego ojca. Byliśmy wyposażeni natomiast w potężny oręż czyli chęć zmierzenia się z rzeką i pragnienie przeżycia przygody. Zacząłem od załatwiania kajaka. Sprawa wydawała się beznadziejna, bo chcieliśmy go mieć od razu, natychmiast. Po paru telefonach, zgodzie pana burmistrza, dostajemy jeden z kajaków pływających po koniecpolskim zalewie. Mamy kajak, wiosła i kamizelkę ratunkową. Studiuję mapę Pilicy, odcinek Szczekociny - Koniecpol. Przeszkód na tym odcinku nie widać dużo. Jeden młyn, kilka mostów, ale wiem, że to nie wszystko. Jest przecież przed Koniecpolem kilka nowych śluz, których na tej mapie nie zaznaczono. Powstaje pytanie - jak długo trzeba płynąć? Zaciągamy języka u tych, którzy uważają że wiedzą najlepiej, zaliczyli te trasę kilka lat temu. Mamy więc dwa czasy: 6 godzinny i drugi optymistyczny - 2 godzinny. Zakładamy, że zaliczymy trasę w 5 godzin. Jeżeli wypłyniemy ze Szczekocin o 8.00 to po 13.00 będziemy u celu. A gdyby wyprawa się przeciągnęła to nic strasznego się nie stanie, bo mamy w zapasie całe popołudnie. Nocować po drodze nie zamierzamy, bo nie mamy namiotu, itp… Ustalamy, że wyruszamy w piątek. W czwartek jadę po kajak naszym Ciquecento. Niestety, okazuje się, że wchodzi do niego 1/3 kajaka i nie można w ten sposób przewieźć go 30km. Muszę załatwić przyczepę. Znajduję ją u kolegi Andrzeja ze szkolnej ławy. Przyczepa jest super, przystosowana do naszego ładunku. Pozostaje ją tylko przyczepić do samochodu z hakiem. Takiego niestety nie mamy. Udajemy się do kuzyna Roberta. Nie ma sprawy, zawiezie nas, zrobi tylko coś koło samochodu... Więc piątek o 8.! Dobrze, o ósmej. Wstaję o 6. Kasia już nie śpi. Idę do sklepu zrobić zakupy na wyprawę. Jemy śniadanie, pakujemy do torby cały chleb, wodę, coś do jedzenie. O ósmej jesteśmy u Roberta. Z samochodem jest problem, stoi rozgrzebany .... Zrobi się, nie martw się - stwierdza właściciel.
Ale kiedy ???
No wiesz, trzy godzinki i będzie jak nowy.
Odpala o 11.30, jedziemy po Kasię, po przyczepę, ładujemy na zalewie kajak. O 12.30 jesteśmy pod Szczekocinami nad małą rzeczką Krztynią, dopływem Pilicy. Żegnamy Grzegorza, który przywiózł nas tutaj i pozostajemy sami -Kasia, ja, kajak i rzeka. Jesteśmy zadowoleni, dopieliśmy swego. Odbijamy ostrożnie, Kasia zajmuje miejsce z przodu , ja z tyłu. Próbujemy użyć wioseł, woda skrzy się w promieniach słońca, które stoi teraz w zenicie. Rzeka unosi nas swoim nurtem, delektujemy się unoszeni jej prądem, raz w prawo, raz w lewo. Wkrótce wpływamy do Pilicy, gdzie czeka na nas pierwsza większa przeszkoda, mały, dziurawy mostek, po którym od dawna nic nie jeździ. Wygląda jak wielki stół. Rozkładamy się na jego ciepłych deskach, wyciągamy wałówkę. Kasia pochłania jakieś serki, ja studiuję mapę. Szukam mostu i znajduję go bez trudu na wysokości 1/3 trasy. Wciągam fałszywe wnioski: skoro za sobą mamy już jedną trzecią drogi to za trzy godziny będziemy na miejscu, więc nie ma co się śpieszyć. Spokojnie ruszamy dalej przeciągając kajak pod mostem. Wody w rzece jest więcej niż normalnie, przepłynąć pod mostkiem nie wysiadając z kajaka byłoby trudno. Tak wydawało nam się wtedy, na tej pierwszej przeszkodzie. Kajak powędrował więc pod mostem a my górą. Kasia wskoczyła pierwsza, potem ja i po problemie. Płyniemy raz w prawo, raz w lewo - tak rzeka nas kołysze. Zdążyliśmy się do tego już przyzwyczaić. Kasia schowała wiosło, siedzi sobie jak księżniczka, może podziwiać okolicę, ale czy jest zadowolona i co myśli nie wiem. Ja steruję naszą "łajbą", prawie na każdym zakręcie rosną krzaki. Pamiętam wywrotkę pod takim krzakiem jeszcze z dzieciństwa. Wiem, że nie należy się ich bać, odchylać się, bo wtedy kończy się w wodzie. Oczywiście wkrótce wpadamy w taki krzak. Kasia siedzi z przodu, wiec pierwsze uderzenie musi wziąć na siebie. Gałęzie pchają się jej na twarz, zaglądają do oczu, drapią po rękach, którymi się broni. Ciągle siedzi jednak w osi kajaka. Potem te wszystkie gałęzie przetaczają się po mnie. Ale to już nie problem. Zakręt z krzaczkami mamy z głowy. Jestem dumny, że pierwszą próbę moja "mała" zaliczyła. Wypływamy na czyste wody, potem znów w "lewo", w "prawo" i krzaczek, jedno drzewo, drugie. Cała rzeka zawalona. Musimy dobić do brzegu. Chyba trochę panikuję, wskakuję do wody, brzeg nie jest wysoki, ale trawy rosnące na nim sięgają nieba. Tak wygląda to z nad wody. Gramolę się na ląd, depczę nadbrzeżne, wysokie i ostre trawy. Robię miejsce dla Kasi, która po chwili jest na brzegu, ale zaplątawszy się w trawach zwala się pupą do kałuży. Wyciągam z wody kajak a potem rozglądam się po okolicy. Nie jest dobrze, rzeka zatacza tutaj duże koło a zwalone drzewa przegradza ją w dwóch miejscach. Przenoszę kajak 20-30 metrów przecierając szlak przez dwumetrowe trawy i pokrzywy, po którym za mną idzie Kasia. Ten pierwszy kontakt z tym zielskiem nie był przyjemny, paliło mnie całe ciało, począwszy od stóp a skończywszy na nosie. Kasia też oczywiście "zaszczepiła" się, bo nie jest możliwym przejść przez ten gąszcz i nie oparzyć się. Szczęśliwi wylądowaliśmy w kajaku. Płyniemy... Historia ze zwalonymi drzewami w poprzek rzeki powtarza się niestety teraz wiele razy. Na początku powtarzamy czynności wykonane przy pierwszej przeprawie. Potem wprowadzamy nowe techniki, bo wyciąganie kajaka z wody jest uciążliwe. Podpływamy więc do drzew zwalonych przez królujące tu bobry, Kasia wyskakuje na tę ich tamę a ja za nią. Potem przeprowadzamy kajak, albo górą albo dołem. Kasia wskakuje pierwsza, ja za nią i płyniemy dalej. Za którymś z zakrętów wpadamy na jednego z konstruktorów tych budowli. Bóbr popatrzył na nas, machnął ogonem i nie zdążyliśmy złożyć protestu. Płyniemy dalej, za kolejnym zakrętem oczom naszym ukazuje się całe miasteczko jaskółek. Domki mają rozmieszczone w wysokim tutaj na 1,5m brzegu. Widać tylko drzwi czyli otwory z których wyskakują czarne strzały. Dalej natrafiamy na stadko kaczek. Widok jest przeuroczy. Mama kaczka zobaczyła nas oczywiście i pogoniła pociechy do brzegu z wielką gracją zasłaniając je swoim drobnym ciałem przed naszą ogromną jednostką pływającą, coś tam przy okazji kwacząc. Kasia chciała zabrać cała rodzinkę do cywilizacji, ale skończyło się na marzeniach. Dopłynęliśmy wreszcie do młyna w Przyłęku. Zapuściliśmy się pod samą śluzę i musieliśmy się wycofać, by znaleźć lepsze miejsce do przeniesienia kajaka. Konfrontacja naszego położenia z mapą uświadamia nam, że nie mamy za sobą jeszcze półmetku. Jest już późno. Przykładam się do wioseł, płyniemy coraz szybciej, przeszkody pokonujemy naprawdę sprawnie, bo mamy ich za sobą już kilkadziesiąt. Podziwiam Kasię, bez słowa protestu wskakuje na zwalone drzewa, walczy z gałęziami, pokrzywami, trawami i nie marudzi, nie pyta kiedy będziemy w domu. Wreszcie docieramy do wiaduktu kolejowego. Z mapy wynika, że za sobą mamy połowę trasy, przed nami reszta. Wiesz Kasiu, nie zdążymy przed zachodem słońca, będziemy płynąć po ciemku - powiedziałem. Odpowiedź była krótka: wiem. Wokoło kompletne pustkowie, tęsknimy już za widokiem człowieka. Spotyka nas to szczęście dopiero na wysokości wsi Gródek. Jesteśmy uradowani widząc gromadkę dzieci. Pytają czy jest nas więcej, chcą płynąć z nami. To podnosi nas na duchu. Naciskam mocniej na wiosła, ale nie da się płynąć szybciej. Słońce zeszło tak nisko, że świeci teraz prosto w oczy. Zakręt, krzaki i to słońce. Nic nie widać- jest tam gdzieś przejście czy nie? Walimy w ciemno a dokładniej w oślepiającą jasność. Przejście ukazuje się w ostatniej chwili i przepływamy, albo nie - wtedy przystępujemy do procedury "przeszkoda". Tych, na szczęście jest coraz mniej. Wreszcie słońce zachodzi. Wiemy, że jesteśmy na wysokości Kuźnicy Grodziskiej, utwierdzają nas w tym gapowicze na moście, pod którym przemykamy na "pełnej parze". To już ostatnia prosta, rzeka jest od tego miejsca uregulowana. Płyniemy szybko, ale jeszcze szybciej robi się ciemno. Czuję każdy miesień zmęczonego ciała. Kasia nasłuchuje szumu śluz, które gdzieś muszą być przed nami. Płyniemy blisko brzegu, niewiele widać. Dopadamy do pierwszej śluzy, muszę wyciągnąć kajak i przenieść go za śluzę a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Przed nami majaczą już światła Koniecpola, wkrótce wpływamy w odnogę przed śluzą na wysokości Niwy. Ostatnia przenoska. Padam ze zmęczenia. Wyciągamy kajak na brzeg na jakiejś przyjaznej łące. Gospodarz pomaga nam zabezpieczyć go. Jest godzina 22.30. Idziemy do domu, Kasia w mokrej kamizelce, ja w slipkach. Trzęsiemy się z zimna. Nie mamy suchych ciuchów na zmianę. O 23.00 jesteśmy w łóżkach, zmęczeni ale zadowoleni. Ja chyba najbardziej, bo zrealizowałem swoje marzenie. Poza tym byłem strasznie dumny, że popłynęła ze mną moja córka i że spisała się tak wspaniale. W sobotę, o dziesiątej oddałem wypucowany kajak. Całe dopołudnia intensywnie odpoczywaliśmy, bo pokonaliśmy, my nowicjusze, trasę około 30km najeżoną przeszkodami w ciągu 10 godzin, bez wywrotek, traktując całą eskapadę nie jako wyczyn, ale przyjemną lekcję poznawania rzeki, otaczającej przyrody i siebie.
Wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że nasze małe marzenie zrealizowało się bardzo serdecznie dziękuję.
Jurek


Koniecpol

Wakacje 2001

Tegoroczne wakacje spędziłam w Koniecpolu (wsi* w dawnym woj. Częstochowskim). Jak wiadomo na wsi* jest okropnie nudno, więc mój genialny tata wymyślił spływ kajakowy Pilicą. Początkowo nasz środek transportu pożyczyliśmy od kolegi taty pana Leszka (ma fajnego psa). Ale okazało się, że to dmuchaniec i na nim nie odważyliśmy się popłynąć. Na szczęście pan burmistrz był tak łaskawy, że udostępnił nam kajak z zalewu. Od znajomego pożyczyliśmy przyczepę dzięki której przedostaliśmy się z kajakiem pod Szczekociny. Zapakowaliśmy wszystko, co było niezbędne, łącznie z telefonem komórkowym i popłynęliśmy - dosłownie i w przenośni. Była 12.30. świeciło słońce. Początkowo wydawało się, że wszystko będzie w porządku. Krztynia była spokojna, bez żadnych przeszkód. Problemy zaczęły się, gdy wpłynęliśmy do Pilicy. Spokojny potok zamienił się w rwącą rzekę. Ale najgorsze było to, że co kilkadziesiąt metrów występowały zapory zrobione przez znienawidzone przeze mnie bobry. Początkowo wychodziliśmy na brzeg i przedzieraliśmy się przez zarośla. Później przeprowadzaliśmy kajak nad konarami. Nigdzie wokoło nie było żadnych ludzi. Gdy myśleliśmy, że prawie dopływamy do celu zauważyliśmy stado żywych istot. Uświadomili nam, że nie jesteśmy nawet w połowie. Zaczęło się ściemniać. Byliśmy głodni i zmarznięci. Próbowaliśmy dodzwonić się do p. Leszka, ale na próżno. Cud, że w ogóle był zasięg. Około godziny 21 dopłynęliśmy do "cywilizowanej" rzeki. Nie było już tam żadnych głupich gryzoni. Teraz przeszkadzały nam tylko sztuczne zapory, ale to już nie był problem. Brzeg był równy. Dookoła rozpościerały się pola. O godzinie 22 dopłynęliśmy do zalewu w Koniecpolu. Nie mieliśmy siły zanieść kajak do właściciela, więc zostawiliśmy go u pewnego gospodarza. Wyglądaliśmy jak obraz nędzy i rozpaczy. Przemoczeni, podrapani, dreptaliśmy do domu. Znaleźliśmy się tam o 22.30. Spałam do 14.30. Jak dla mnie to kupa czasu. Ale jednak cieszę się z tego spływu. Dzięki całej tej eskapadzie wiem, że już nigdy nie dam się wpakować w żaden spływ.
Dwa tygodnie później wypłynęło 6 kajaków. Oni płynęli ponoć 12 godzin. Dwóch mężczyzn wróciło bez niczego -wywrócili się i pogubili rzeczy. Nie jesteśmy więc najgorsi.
Kasia
A może Ty spróbujesz?

* to tylko przejaw złośliwości wobec taty, Kasia doskonale wie, że Koniecpol jest miastem od 1443 roku.