19.12.2007 r.
Reminiscencje koniecpolskie
Moim zagranicznym turystom, gdy mnie pytają o wojnę - czy coś pamiętam, opowiadam następujące zdarzenie.
W styczniu 1945 r. w dzień ucieczki Niemców a w przededniu wkroczenia Ruskich uciekliśmy z Błonia (tam się urodziłam i tam mieszkaliśmy do 1948 r.) na Stefanów do kuzyna Staszka Łuszcza, byle dalej od szosy. Tego dnia rano Niemcy uciekając na zachód przed zbliżającą się Armią Czerwoną, zabrali naszego jednego konia z wozem i dziadziusiem Janem Wąskiem na tzw. "podwodę", aby ich wiózł na zachód, do Niemiec, tzn. w kierunku Częstochowy odległej o około 40 km od Koniecpola Starego - Błonia, gdzie mieszkaliśmy. Drugi koń ocalał ukryty w stogu ze zbożem. W domu została babcia, rodzice i ja ze Zdzisiem, który miał 5 lat. Ja miałam już wtedy skończone 7 lat, urodziłem się bowiem 31.10.1937r. Z Koniecpola widać było pożary, a Błonie oddalone jest od szosy Kielce - Częstochowa zaledwie o około 300, no może 500 metrów. Tato mówi, że te pożary były na Magdaszu, gdzie Niemcy przed wycofaniem się wysadzili w powietrze składy amunicji zorganizowane przez nich u Lisa. Oczywiście wszystkie sąsiednie domy też wyleciały w powietrze. Tato zdecydował, że pojedziemy na Stefanów, który jest znacznie dalej od szosy. Załadowaliśmy się na wóz, nie pamiętam czy z pościelą, ale pamiętam, że za wozem człapała z nami krowa uwiązana z tyłu wozu. Babcia (Wąskowa, mamy matka) nie chciała opuścić domu i została. Pamiętam wieczór na Stefanowie w dużej kuchni z zaciemnionymi oknami i małą lampą naftową gdzieś na szafie, chyba nr 5, a u nas były 8-ki. Rano zbudził nas ktoś z sąsiedztwa, kto przyszedł nam powiedzieć, że Niemców już nie ma, a są Ruscy i że możemy wracać do domu. Pojechaliśmy, więc z powrotem razem z krową. W Dębowcu (nazwa pewnie pochodzi od dębowego lasu, ale żadnych dębów już dawno tam nie było) z daleka zobaczyliśmy ruskiego żołnierza, który wołał nas. Tato zatrzymał się i żołnierz dał nam upolowanego zająca. Coś nam opowiadał, ale nikt nic nie rozumiał, bo tato uczył się w szkole niemieckiego, a nie rosyjskiego, pomimo, że był to zabór rosyjski. Podobno pokazywał, że upolował tego zająca z pistoletu, co jest ponoć wyczynem niebagatelnym. Tato mówi, że oni, tzn. żołnierze, szli tyralierą (może od torów kolejowych) w kierunku Zagacia i szosy Kielce-Częstochowa poszukując Niemców. Gdy przyjechaliśmy do domu, było tam na Błoniu pełno wojska - oddział Kozaków chyba. Okazało się, że przyszli jeszcze w nocy, a kuchnie polowe za nimi nie nadążały, więc babcia piekła dla nich chleb w nocy już po raz drugi.
Tymczasem dziadziuś poprzedniego dnia, dojechał z tymi uciekającymi Niemcami do Wyczerp (wtedy była to wieś tuż przed Częstochową, obecnie należy do Częstochowy) i tam droga była tak zatłoczona, że Niemcy zdecydowali jechać dalej sami, oczywiście z koniem i furmanką, a Ruscy deptali im po piętach. Dziadziuś został na noc w Wyczerpach w jakimś domu, gdzie na podwórko upadła bomba i poleciały wszystkie szyby, ale nikomu nic się nie stało. Rano okazało się, że wszędzie pełno było różnych części od wozów, zerwane druty telefoniczne i nawet bezpańskie konie. Złapał takiego jednego, znalazł wóz, a uprząż zrobił ze szmat i pozrywanych drutów telefonicznych. Tym "ekwipażem" na noc już chyba wrócił do domu. Potem jeszcze przez parę lat nabijali się z niego, że przyjechał "na telefonie".
Ten konik, mały kozacki, bardzo szybki, ale zbyt słaby do pracy w polu, był chyba jeszcze ze dwa lata u nas. Pamiętam jak tato odwoził nas saniami w zimie do szkoły tym konikiem, gdy droga koło Synowca z Błonia do Koniecpola Starego była zawiana śniegiem na równo ze skarpą. To ta droga koło Synowca na wprost dawnej posesji Tatarków, a potem Łuszczów. Obecnie droga jest asfaltowa na równi z polami, nie ma żadnego wąwozu, ani skarpy.
W czasie wojny, tato mówi, że to było wtedy, gdy Niemcy wracali spod Stalingradu, czyli chyba w 1943 r., mieszkało u nas w domu dwóch żołnierzy Niemców. Zajmowali pokój, a my w sześcioro (rodzice, babcia, dziadziuś, Zdzisiu i ja) kuchnię. Nie mam pojęcia jak się w tej kuchni mieściliśmy. Była to dość długa kiszka z zakrętem pod kątem prostym, na którym często nie "wyrabiałam" się w biegu. Na tym zakręcie stał stół, przy którym jadaliśmy posiłki. Do pokoju było wejście z kuchni lub bezpośrednio z sieni. W obydwu pomieszczeniach były podłogi z desek. Wielu sąsiadów miało w kuchniach ubitą ziemię albo w ogóle tylko jedną izbę. Było to największe gospodarstwo we wsi, o powierzchni 15 ha a dorosłych było tylko czworo. U Wypartów na Błoniu było pięcioro dorosłych a mieli niewiele ponad dwa ha. Władze niemieckie obliczyły, że tyle osób nie jest im potrzebne, natomiast bauerzy w Rzeszy Niemieckiej potrzebują dużo rąk do pracy. Groziło im wysłanie na roboty do Niemiec. Jednak dzięki temu, że jedno z nich zostało zapisane, że pracuje u nas, a drugie rządca Tylecki zapisał we dworze, nie zostali wysłani na roboty do Niemiec.
Nie wiem jak długo mieszkali u nas ci dwaj Niemcy, jeden był stary (mógł być jednak około 40-ki, ale dla mnie był stary), drugi młody. W tego młodego Zdzisiek (jeśli to był rok 1943 to Zdzisiek miał niewiele ponad 3 lata) pewnego razu rzucił kamieniem, gdy się tamten mył przy studni. Mama struchlała, ale Niemiec mówił tylko: "nichts, nichts". Ten Niemiec podobno lubił dzieci (może miał swoje w tym wieku pozostawione w Niemczech) i chciał ze Zdzisiem porozmawiać, a dziecko nic nie rozumiało i się zdenerwowało. Wydaje mi się, że pamiętam to zdarzenie, chociaż mogło mi się utrwalić z opowiadań. Tato mówi, że ten starszy szczególnie rozumiał gospodarstwo i często naciągał wody ze studni do koryt do pojenia krów i koni. Woda prosto ze studni była zbyt zimna do picia dla zwierząt, więc trzeba było naciągnąć do koryt, aby się zagrzała na słońcu. Starszy również podobno robił masło wyręczając babcię, gdy widział, że się do tego zabiera. Pamiętam to robienie masła jako jednostajną, nudną gehennę, bo często musiałam to robić później, gdy byłam starsza.
Podobno byli również Ukraińcy z armii niemieckiej, ale ci zużywali wodę naciągniętą dla zwierząt i nie naciągali świeżej. Ukraińców nie pamiętam.
Natomiast wydaje mi się, że pamiętam Ruskich, gdy wracali z Berlina po kapitulacji Niemiec w lecie 1945 roku. Pewnego razu nocowało u nas troje - kobieta i dwu sołdatów, jeden młody, drugi stary. Opowiadali o kołchozach, chociaż nie bardzo sobie wyobrażam jak ich rozumiano, skoro nikt w rodzinie nie mówił po rusku. Babcia podobno zapytała, co to takiego te kołchozy. Ponoć ten starszy odpowiedział: "Babuszka, w kołchozach to cię pytają czy ty rabotała (pracowała), ale nie pytają czy ty kuszała", tzn. jadła.
Mieszkało też u nas małżeństwo Warszawiaków wysiedlonych po powstaniu warszawskim. Pamiętam, że zbierali w lesie grzyby, które u nas były uważane za trujące i nikt z nas ich nie jadł, ale oni się nie zatruli.
Dziś, pisząc email do Josette i Ryszarda (syn Pani Janiny) Wypartów do Szwajcarii, przypomniałam sobie o oleju lnianym robionym podczas wojny w olejarni u Siedmilata, późnym wieczorem, przy całkowitym zaciemnieniu. Było to surowo przez Niemców zabronione i groziła za to kara śmierci. W tym oleju maczało się chleb i jadło. Bardzo to lubiłam i dotąd lubię, gdy uda się kupić na targu w Puławach, ale tylko przed Bożym Narodzeniem na Wigilię. Tym Razem Marian kupił 4 butelki i przechowuję je w zamrażarce. W Wisznicach też taki olej jedli. Bardziej popularny był i nadal jest olej rzepakowy (dwukrotnie tańszy), ale tego nigdy nie lubiłam, bo ma za dużo goryczki, zresztą nie zawiera witaminy F, tak jak lniany i słonecznikowy na zimno tłoczony.
W czasie wojny i zaraz po wojnie tatuś produkował karty do gry oraz warcaby z drewna. Nauczył nas gry w warcaby i zawsze wygrywał.
Natomiast po przeprowadzce do Koniecpola Starego w 1948 r. pamiętam koncerty żabie wieczorami przed sienią i grę tatusia na mandolinie. Gry na mandolinie tato nauczył się jako kawaler w Radoszewnicy, gdzie miejscowy nauczyciel zorganizował zespół mandolinistów. Tę mandolinę ukradli tzw. "partyzanci" w czasie wojny. Piszę tzw., bo prawdziwi partyzanci byli podobno tylko jeden raz, a prawie każdej nocy przychodzili zwykli złodzieje podając się za partyzantów i zabierali, co chcieli. Ukradli nawet moją "zapaskę" dziecinną, którą mi zrobiła na krosnach ciocia z Olbrachcic w prezencie. Zapaska to była taka spódnica do zarzucenia na plecy, jak to Marian nazwał. Coś w rodzaju pelerynki. Była robiona na krosnach z wełny w kolorowe pasy. Nieznana na wschodzie. Po wojnie mama kazała kupić mandolinę, aby tato nie zapomniał grania na niej. Mnie też trochę nauczył.
Gdy mowa o strojach tradycyjnych, to wszystkie dziewczyny, tzn. Ola, Danusia, Donia i Asia, córka Danusi, miałyśmy stroje krakowskie. Na taki strój składała się spódnica czerwona ozdobiona taśmą z cekinami, biała bluzka ozdobiona haftem i serdak z czarnego aksamitu ozdobiony gęsto cekinami ponaszywanymi w różne wymyślne wzory.
Dziadek Kazi z Mariańskich Zyzikowej, żony Zdzisia, Biernat, będąc w wojsku (kiedy to było? Mogło być przed I-szą wojną światową) pod Krakowem, poznał pannę, z którą miał ochotę ożenić się. Po powrocie jednak do domu rodzice mu zabronili żenić się tak daleko od Teresowa, który jest wsią położoną na północny wschód od Koniecpola. Dziadek poszedł więc pod ten Kraków, oczywiście pieszo, powiedzieć pannie, że się z nią nie może ożenić. Wyprawa jego przeszła do historii.
Bajka "O kozie i koźlątku", którą opowiadał mi tato przez całe dzieciństwo, była podobno w książeczce, którą mieli w domu Zyzików w Radoszewnicy. Babcia czytała ją tacie, bo ciągle pytał aż nauczył się "czytać" po obrazkach na pamięć zanim potrafił czytać. Podobnie ja zrobiłam z jakimiś bajkami i poszłam do Czerwińskich (na Błoniu) popisywać się czytaniem z obrazków.
Tato opowiedział mi historyjkę, którą opowiadam czasami swoim turystom.
Czy wiecie dlaczego po imieninach Piotra i Pawła w końcu czerwca, ptaki przestają śpiewać?
Było to tak:
Św. Piotr rozmawiał z Panem Bogiem, a ptaki bardzo głośno śpiewały. Rzekł Piotr: "Nie słyszę Cię Panie, niech połowa ptactwa śpiewać przestanie".
No i przestały.
Przyczyna jest jednak czysto biologiczna. Śpiewają bowiem jedynie męskie osobniki aby zwabić ukochane. W końcu czerwca młode są już odchowane i nie ma potrzeby wysilać się.
Bardzo się ta historyjka podoba moim turystom. Spotkałam niewielu, którzy znali tę biologiczną przyczynę.
Wspominała dr Aleksandra Jurzysta
Podwoda - był to oficjalny transport przed wojną i w czasie wojny, to wyznaczani kolejno przez sołtysa chłopi do darmowego przewożenia urzędników itp.